Ulice
londyńskiego East Endu pozostawały w żałobie po wielkiej zbrodni. Właściwie ta
dzielnica miasta wydawała się zawsze trwać w ponurym i poważnym nastroju, mimo
przeczących temu rozlegających się raz po raz śmiechów prostytutek i ludności
zamieszkującej dzielnicę.
Gęsta mgła
zalegała na ulicach, w mniejszych, ciemniejszych uliczkach wyglądała jak mleko
unoszące się nisko nad ziemią. Nabrzmiałe od zapach
ów ubogiej dzielnicy
powietrze w jakiś pokrętny sposób tłumiło światło mdłych latarni – ponurych i
milczących obserwatorów.
W obliczu
ostatnich wydarzeń Annie Chapman doskonale wiedziała, że nie powinna włóczyć
się sama nocą. Ale to były dwa elementy jej pracy – noc i ulica. „W Londynie
nie ma dziwek, są tylko nieszczęśliwe kobiety”, mawiała jej przyjaciółka Mary
Jane.
Pomimo
ostatnich zdarzeń Annie czuła się swobodnie. Szła przed siebie pustą brukowaną
ulicą. Obcasy jej butów dziarsko postukiwały przy każdym kroku. Zimne powietrze
i ostry zapach dzielnicy drażniły jej nozdrza.
Usłyszała
dziwny dźwięk. Zatrzymała się gwałtownie. Z daleka dobiegało wycie psów.
Rozejrzała się niespokojnie.
Stukanie
obcasów.
Annie
przestraszona pokręciła głową i przyspieszyła kroku. Modliła się, choć nigdy
nie wierzyła na tyle mocno by nazwać się wierzącą, modliła się. Serce łomotało
jej niemiłosiernie w piersi.
Kiedy silna,
duża dłoń chwyciła ją za ramię wyrwał jej się cichy krzyk. Przymknęła oczy i
znieruchomiała, oczekując najgorszego.
-Nie powinna
pani chodzić sama o tej porze.- rzekł łagodny głos zza jej pleców.
Odetchnęła
tak gwałtownie i z taką ulgą, że poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Odwróciła
się.
Mężczyzna
przewyższał ją nieco, ale nie był zbytnio wysoki. Nie potrafiła ocenić ani jego
wieku, ani pozycji społecznej. Twarz miał ukrytą pod cieniem rzucanym przez
rondo kapelusza. W nocy i tak niewiele by zobaczyła. Jego ramiona jak i
sylwetkę okrywał ciemny, obszerny płaszcz.
-Darujmy
sobie. Nie jestem żadną panią.
Annie
uspokoiła się. Mężczyzna nie mógł być tym, za kogo go uznawała.
-Osobiście
uważam inaczej.- zauważyła w jego głosie obcy akcent.-Pozwoli pani, że panią
odprowadzę?
Zwolnił
uścisk. Ramię przeszywał jej rwący ból, ale rzadko trafiał jej się mężczyzna
dobrze wychowany. Właściwie to tacy byli najgorsi. Ale mieli dość pieniędzy by
zapłacić za jej usługi.
Skinęła
głową. Ujęła jego ramię i ruszyli powolnym krokiem. Taka milcząca i potulna
Annie wydawała się niemal nieśmiała. Nieśmiała dziwka, też coś. Choć i takie
się trafiały: słodkie, niewinne i potwornie brutalnie zdeptane przez życie.
Ich kroki
odbijały się echem w całej ulicy. Światło jednej latarni zamigotało
niespokojnie, kiedy obok niej przechodzili. Odgłosy śmiechów, pijackich
zamieszek, a nawet wycia psów oddalały się powoli. Wszystko cichło, w końcu do
tego stopnia, że Annie słyszała bicie własnego serca, a ponadto chrapliwy
oddech towarzysza. Ten oddech zwrócił na siebie jej uwagę. Nie przypominał
rytmicznego, uspokojonego wdychania i wydychania powietrza. Brzmiało to raczej
jakby mężczyzna powstrzymywał się przed czymś, a przy tym potwornie męczył.
Jakby walczył z samym sobą. To wzbudziło jej podejrzenia.
Za późno
jednak zareagowała, nie zdążyła właściwie zinterpretować łączących się ze sobą
przypadków.
Mężczyzna
chwycił ją mocno za szyję, odbierając jej możliwość złapania oddechu. Dużą dłoń
przycisnął do jej twarzy. Starała się krzyczeć. Ugryzła mocno jego skórę, w
ustach poczuła rdzawy smak krwi.
Świat
zawirował jej przed oczyma, kiedy stanowczym ruchem odepchnął ją. Niefortunne
zrządzenie losu sprawiło, że wpadła prosto na ścianę jakiejś kamienicy.
Ciemna
uliczka.
Z trudem
łapiąc oddech upadła na zimną, nieprzyjazną ulicę. Ujrzała twarz mężczyzny nad
sobą. Nadal nie rozróżniała jego rysów, nie potrafiła połączyć kawałków jego
postaci w całość, ale… nie, to niemożliwe…
Czerwone
ślepia.
Oddychała
spazmatycznie. Wstrząsnął nią jakiś nagły dreszcz, wigor wstąpił na powrót w
jej ciało mimo wszechogarniającego bólu. Starała podnieść się, ale zdołała
tylko dźwignąć się na łokcie. Oprawca brutalnie uderzył jej głową o bruk.
Zamknęła oczy, gdyby w strachu, stresie i bólu była choć trochę świadoma
wyczułaby na policzkach piekące łzy.
Coś zimnego
spoczęło na jej szyi. Znała to narzędzie. Kiedyś gang z Whitechapel groził jej
sztyletem. W ostrzu wyczuła misteryjne zdobienia. Mężczyzna używał szlachetniejszych
narzędzi niż gang. Otworzyła oczy i załkała głośno. Starała się krzyknąć, ale
nie znalazła w sobie wystarczająco dużo siły.
Stanowczy
ruch, płytkie cięcie.
Zacharczała
nieelegancko. Zachłysnęła się własną krwią. Metaliczny zapach ją odurzał, teraz
otępiała nawet na ból patrzyła jak mężczyzna przygląda się jej gorączkowo.
Światło księżyca oświetliło jego twarz. Zanim jednak zdążyła zinterpretować
jego rysy zadał jej pierwszy cios. Wzdrygnęła się konwulsyjnie, wypluwając przy
tym krew.
Dlaczego jej
nie zabił? Wystarczyło jedno głębsze pchnięcie. A on tylko zadawał jej coraz to
nowe rany, z coraz większym zapałem jakby był dzieckiem malującym farbami. Nie
widział, że sprawiał jej niemożliwy do wytrzymania ból? Ach. Jemu sprawiało to
przyjemność. Co za ironia. Na tym właśnie polegała jej praca, na sprawianiu
innym przyjemności.
W prześwicie
świadomości zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Niepotrzebnie krzyczała – i
tak nikt by jej nie usłyszał.
Dusiła się
własną krwią.
Czerwone
ślepia.
Sztylet czy
brzytwa?
Annie
drgnęła, a potem znieruchomiała. Jej oczy wypełniła odrażająca pustka.
Rozpruwacz
jednak nie dokończył jeszcze swojej pracy.
-Jutro twoją
nerkę dostanie policja, pani.- szepnął, a w ciemności błysnął straszny
uśmiech.-Dołączę pozdrowienia.
___________________________________________________
Nie mam kogo męczyć opowiadaniami o mordercach. To pomęczę Was ;-;
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz