Las
wydawał się Derrine o tej porze szczególny. Słońce już zachodziło, dało się
wyczuć przeszywający wiatr. Mroził jej odsłonięte chude kostki. Gdyby zwracała
na to uwagę już dawno by zawróciła, ale była zbyt głęboko pogrążona w swoich
myślach by zwracać uwagę na tak nieważne rzeczy. Czym jest zimno? Zimno mija.
Kiedy nie zagraża życiu jest nieważne. Uniosła głowę, bo nagle usłyszała
krakanie. Ze znudzeniem powiodła wzrokiem za odlatującym czarnym krukiem.
Przypomniała sobie, że kruki miały zwiastować coś złowieszczego i wzruszyła
ramionami. Kopnęła lekko kamień, który zagrodził jej drogę. Czy była nieczuła?
Nie. Wyprana z uczuć? Może w tej chwili. Z daleka wyglądała jak wtopiona w tło,
jak element krajobrazu zlewający się ze złocistymi promieniami słońca. Sama
wyglądała jak popołudniowy promień słońca.
Wiatr
nabierał na sile. Kostki coraz bardziej ją bolały. Odwróciła od nich uwagę,
skupiając się na różnokolorowych drzewach. Ta pora roku ją zadziwiała. Wkrótce
zapomniała o bólu i przenikliwym szczypaniu, wpatrując się w fioletowe liście.
Przecież to nienaturalne! A jednak. To, co ją tak bardzo dziwiło, to to, że
czasem to co potencjalnie, a nawet pewnie nienaturalne właśnie było
najnaturalniejsze i najzwyklejsze w świecie. Czasami Derrine zastanawiała się
co by było gdyby ludzie wymyślili to sobie inaczej? Gdyby las nie był lasem, a
liść, który poruszony wiatrem, uderzył ją w twarz, nie był liściem?
Jeszcze
raz kopnęła duży, owalny kamień. Rozejrzała się jakby obawiała się, że ktoś
posądzi ją o kradzież kamienia i schyliła się by go podnieść. Uniosła go w górę
i dokładnie mu się przyjrzała. Zwykły, szary kamień. Chciała go wyrzucić, póki
coś nie odbiło się w jego powierzchni. Czy to możliwe? Obejrzała go dokładniej.
Zbliżyła kamień ku swojej twarzy, a promienie słońca beztrosko oświetlały go.
W
kamieniu jak w lustrze odbiły się dwie twarze. Derrine zachłysnęła się własnym
oddechem i wypuściła przedmiot z ręki. Potoczył się z głuchym tupotem po
ścieżce.
Derrine
zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Doznała wrażenia, że wszystko wokół niej
ucichło. Został tylko uporczywy wiatr. Potem przyszła jej do głowy pierwsza,
logiczna myśl: „To tylko złudzenie”. Powoli odwróciła się.
To nie
było złudzenie.
Oddech
w jej piersi zamarł. Widziała przed sobą dwie postacie. Olśniewały swoim
pięknem, nieskazitelnym, czystym blaskiem. Cofnęła się kilka kroków i
przyglądała im się z zachwytem.
Dwie
kobiety stały obok siebie. Różniły się od siebie znacznie, ale były tak samo
idealne. Właściwie jedna była kontrastem drugiej.
Pierwsza
włosy,
czarniejsze niż czerń najciemniejszej nocy miała wysoko upięte, w
charakterystyczną dawnym czasom koronę. Jej oczy bystro patrzyły przed siebie,
a w ruchach kryła się duma nie do ukrycia, choć niekoniecznie rażąca. Figurę
miała niezwykle smukłą, a na sobie czarną suknię. Od całej jej postaci biła
jakaś wyższość.
Druga
kobieta była niższa, wyraźniejsza, dumna, ale nie w sposób podobny
poprzedniczce. Zdawała się jarzyć, jej czerwone włosy, opadające swobodnie na
ramiona o pojedynczych, skołtunionych kosmykach i zielone oczy nadawały jej
blasku.
Dzieliły
jedną wspólną cechę. Obie miały skórę tak bladą i czystą, że zdawać by się
mogło, przeźroczystą, a twarze całkowicie wyprane z wszelkich uczuć i emocji. I
obie były niesamowicie piękne w swojej prostocie i szczerości.
Derrine
potknęła się o ten sam kamień i upadła z hukiem na liście. Nadal jak
zaczarowana wpatrywała się w kobiety. Hipnotyzowały swoim majestatem, blaskiem
nie z tego świata, błyszczącymi, a jednak nieczułymi oczyma.
Czarnowłosa
zbliżyła się do niej spokojnie. Szła z uniesioną głową, wyprostowana i
szlachetna. Schyliła się ku Derrine i delikatnie podała jej rękę. Było w tym
jednym ruchu tyle gracji, tyle dostojeństwa! Derrine ujęła dłoń z ufnością.
Kiedy ich ręce złączyły się niemal do głębi przeszyło ją przeraźliwe zimno i
delikatność skóry kobiety. Tak zimna i tak odległa. Tak piękna i tak
niedostępna, jakiż to ból!
Derrine
wstała nieporadnie i wyprostowała się. Machinalnie choć trochę chciała dorównać
majestatycznym kobietom.
-Jak
masz na imię?- spytała czarnowłosa. Jej głos był jedwabisty i twardy
jednocześnie, melodyjny i odległy. Jakby nie dochodził z jej wąskich, pięknych
ust.
-Derrine.-
odpowiedziała lękliwie.
Zapomniała
o wszelkich zasadach. Nieznajome oszołomiły ją.
-Piękne
imię, ptaszyno.
Druga
kobieta dołączyła do nich i z uwagą przyglądała się im. Przypominała trochę
zaciekawionego kota.
-Jesteś
dziewicą?- zapytała czarnowłosa.
-Elżbieto!-
druga skarciła ją.
-Wybacz
mi, to przez przyzwyczajenia.- Elżbieta z roztargnieniem rzuciła spojrzenie na
czerwonowłosą.-Och, uspokój się, Darvulio!
Kobieta
nazwana „Darvulią” cofnęła się z szacunkiem. Teraz Derrine, choć z trudem
kojarzyła fakty widziała dokładnie kolejne różnice dzielące postacie. Darvulia
była podporządkowana Elżbiecie. To Elżbieta była panią, kiedy tylko skinęła,
Darvulia z oporem, ale jednak posłusznie usuwała się w cień.
Elżbieta
wyprostowała się godnie i objęła Derrine spojrzeniem. Było władcze i pełne
jakiegoś intrygującego piękna. Kiedy Derrine powoli topiła się w oczach kobiety
dostrzegła coś dziwnego. Na ziemi leżał duży kamień, ten sam, przez który
upadła i ten sam, który odbił postacie Elżbiety i Darvulii jak lustro.
Teraz
znowu dostrzegła w nim odbicie kobiet. Czy to możliwe? Czy to możliwe? Nie
wierzyła. Nie zważając na Elżbietę podniosła kamień i uniosła go na wysokość
swojej twarzy. Odbicie ukazywało niedoskonałości, sznurki, szwy, przebiegające
przez twarze kobiet, które przecież wydawały jej się doskonałe! Ich usta w
odbiciu wyglądały na sine, okropne, miały przekrwione oczy i nawet patrząc na
nie czuło się odór śmierci.
Nagle
Derrine zdała sobie sprawę z tego, że w ręku nie trzyma kamienia, a kawałek,
gruby kawałek staroświeckiego lustra. Już miała wypuścić przedmiot z rąk, ale
pomyślała o skutkach. Zachowała odłamek i skutecznie ukryła w kieszeni.
-Ptaszyno,
co tam chowasz?
Usłyszała
jedwabisty, odległy głos i odwróciła się. Elżbieta przyglądała się jej surowo.
Choć wydawała się piękniejsza i szlachetniejsza od Darvulii, Derrine żywiła
przyjemniejsze uczucia do tej drugiej.
Elżbieta
zdawała się wpatrywać jak zahipnotyzowana w przedmiot, który trzymała Derrine.
Musiał być dla niej ważny albo przywoływać wspomnienia. Bez niepotrzebnego
widoku odbicia obie kobiety nadal olśniewały urodą i majestatem. Były tak
piękne, że niemal przeźroczyste, tak blade i nieskazitelne!
-To…-
Elżbieta zaczerpnęła głośno powietrza. Najwyraźniej nie miała w zwyczaju ani
niczym jakoś bardziej się ekscytować, ani w ogóle okazywać uczuć. To była dla
niej nowość i zorientowawszy się o swoim zachowaniu, umilkła i uspokoiła
się.-Lustro.
Derrine
wolno i mocno ścisnęła odłamek, nie wyjmując ręki z kieszeni. Elżbieta drgnęła,
Darvulia podążyła za nią wzrokiem. Był to ruch szybki i zsynchronizowany, jakby
czerwonowłosa kobieta tego właśnie się spodziewała.
Raptownie
wszystkie trzy rozejrzały się jakby poruszone czymś. Wiatr zerwał się nagle.
Derrine już dawno zapomniała o swoich odsłoniętych kostkach i przeszywającym ją
bólu. Teraz sobie przypomniała. Lekko wzdrygnęła się, ale nie mogła nic zrobić,
ani ogrzać się, ani sobie pójść. Nie chciała zostawiać kobiet. Oczarowywały ją.
Elżbieta
spojrzała na nią wzrokiem wypranym z uczuć, zaprawianym udawaną troską. Derrine
gotowa była uwierzyć w ową troskliwość. Przyjrzała się bliżej postaci,
dokładnie zbadała jej chudą, pociągłą twarz, ostro i wyraźnie zarysowane kości
policzkowe, dumny podbródek. I ciągle odkrywała coś nowego jakby piękno
wylewało się z niej, błyszczało, promieniowało z całej jej postury. Skarciła
się w myślach za zwątpienie w czarnowłosą. Kryła w sobie coś ciekawszego,
mroczniejszego niż cała Darvulia.
-Zimno
ci?- wyszeptała Elżbieta.
Wyszeptała?
Powiedziała? Tego nie dało się określić. Jej głos utrzymywał się na granicy
tego głosu, który jest cichy, ale jeszcze nie zalicza się do szeptu.
-Trochę.-
jej własny głos wydał się Derrine dziwnie niski, piskliwy i okropny. Nie
dorównywał głosowi Elżbiety.-A tobie nie?
Kobieta
spuściła wzrok, a potem dumnie spojrzała jej w oczy.
-Ja
zawsze odczuwam zimno.
Derrine
nie miała pojęcia czy się zaśmiać. Odniosła wrażenie, że Elżbieta mówiła
poważnie. Dlaczego?
Czarnowłosa
uśmiechnęła się gorzko. Darvulia spoglądała na nią smutno i Derrine
zastanawiała się dlaczego jeszcze jej nie przytuliła, nie zbliżyła się do niej.
Co ją krępowało? Jej obecność? Była pewna, że Darvulia pragnie pocieszyć
Elżbietę, widziała to w jej oczach, w oczach, które dla otoczenia były zimne,
wyprane z uczuć, emocji, kłamstw, prawd, wyprane z duszy – a dla Elżbiety
ciepłe i smutne.
Coś w
ich postawie wzruszyło Derrine. Chciały się do siebie zbliżyć, ale nie mogły –
czy o to chodziło? Ścisnęła w kieszeni kurtki fragment lustra i zauważyła, że
obie kobiety drgnęły.
-Moje
lustro.- powiedziała Elżbieta, a wzrok miała dziki i nieprzytomny.
Widać
obudziła się w niej jakaś nieznana żądza, ale Elżbieta edukowana doświadczeniem
zgasiła ją w sobie i nic nie dała po sobie poznać. Wzięła tylko głęboki oddech.
Derrine
rozejrzała się. Usłyszała dziwny dźwięk. Jakby zgrzyt, coś w rodzaju
charakterystycznego chrupania, jakby kość ocierała się o kość. Odsunęła się
kilka kroków. To klatka piersiowa Elżbiety unosiła się szybko i głęboko, ale
nie przynosiła jej ulgi, a może wręcz przeciwnie – wyłącznie cierpienie.
Elżbieta
dojrzała zdziwienie jakie wywołała w Derrine i zmieszała się. O ile można było
to nazwać zmieszaniem. Był to ten uroczy ruch, uniesienie kącików ust w niemal
sztucznym, zawstydzonym uśmiechu, ruch pełen wdzięku i jakiejś rozbrajającej
dumy jednocześnie.
-Elżbieto.
Darvulia
miała słodki głos. Podczas, gdy głos Elżbiety był niemalże przezroczysty i nie
do określenia, głos czerwonowłosej był wyraźny i tak czysty, że rozpływał się w
powietrzu. Czy to ten głos tworzył tę mgłę? Skąd ona się wzięła?
Słońce
już zaszło, ostatnie jego promienie wylewały się na drzewa, grożąc nocy. Niebo
pociemniało, wiatr wzmagał się. Daleko między pniami drzew utworzyła się nikła
mgła, dziwnie niepokojąca, gęstniejąca z każdą chwilą. W powietrzu unosił się
zapach mokrych liści i kory. Derrine przeszedł dreszcz. Trzęsła się z zimna.
-Och,
Darvulio, masz rację!- rzekła Elżbieta jakby w tym jednym słowie, w swoim
imieniu odczytała całą wiadomość, jaką miała jej do przekazania
Darvulia.-Wybacz, ptaszyno, nie przedstawiłam się.
Dumnie
uśmiechnęła się, a i w tym uśmiechu Derrine dostrzegała piękną fałszywość.
-Elżbieta
Batory.- wahała się, ale ostatecznie podała Derrine rękę.
Dziewczyna
ujęła ją i niemal rozpłynęła się pod wpływem delikatnej, porcelanowej cery
kobiety. Skórę miała jak lalka z porcelany! Właściwie ogólnie podobna była do
porcelanowej lalki. Wydawała się krucha, niepewna, nieczuła i doskonała.
Derrine nawet nie chciała pamiętać o jej szpetnym, zalatującym śmiercią
odbiciu. To niemożliwe by tak piękna kobieta miała jakąkolwiek inną postać… A
może wręcz przeciwnie?
Darvulia
podejrzliwie oceniła sytuację. Przyjrzała się Derrine. Potem wyprostowała się.
-Anna
Darvulia.
Jej
twarz nie ukazywała uczuć. Nawet najdoskonalszy aktor nie nauczyłby się tak
udawać nieczułego.
-Konwenanse
na bok.- powiedziała Elżbieta dziwnie zresztą podekscytowana.
Zagryzła
dolną wargę tak mocno, że w dół jej podbródka spłynęła strużka szkarłatnej
krwi. Krew momentalnie wyschła, jak to możliwe? Elżbieta jakimś rozpaczliwym
ruchem starała się ją zlizać, ale nie była w stanie. Jej język był suchy i
niesprawny. Teraz, gdy w jej oczach tkwiło szaleństwo, jedyne naprawdę
prawdziwe uczucie była jeszcze piękniejsza. Czy to możliwe? Jej sine wargi,
płonące tęczówki, biała skóra, przez to Derrine nie mogła się ruszyć. Stała w
miejscu, choć dawno powinna uciec. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, kolana się
trzęsły, kostek nie czuła. A nawet jeśli Elżbieta miałaby jej coś zrobić, czy
nie byłaby to intrygująca śmierć? Derrine chciała poznać zamiary kobiet. Była
ciekawa. I pewna swojego końca. Teraz to było kwestią czasu.
Elżbieta
zbliżyła się do niej. Ostatnie promienie słońca zniknęły, ale czy ktokolwiek
zwracał na to uwagę? Kilka liści, wirując szybko i mieniąc się w ciemności,
sfrunęło z korony jakiegoś drzewa.
-Elżbieto!
Darvulia?
Derrine przyjrzała się jej. Oziębła, szklana Darvulia, wyraźna w swoich
czerwonych włosach, przeszywająca spojrzeniem bystrych oczu. To był inny rodzaj
piękna, tak samo olśniewający. Czy wydawała się bardziej ludzka? Być może. Coś
w jej twarzy, w jej policzkach i gestach wydawało się jeszcze żyć. Jeszcze znać
ludzi. Elżbieta za to była tylko bestią w tej wszechogarniającej ciemności.
-Zostaw.
Elżbietę
rozwścieczyło to do głębi. Tak można się było zwracać do psa, a nie do niej!
-Dosyć.
-To
jedyna szansa, Darvulio, to ostatni raz!- Elżbieta zwróciła się w stronę Anny,
było w tym ruchu coś rozpaczliwego.
W tej
właśnie chwili Derrine powinna była wziąć się w garść, oderwać wzrok od długich
włosów Elżbiety, które wymykały się z jej koka i uciec. Nieważne gdzie, po
prostu uciec. Tak nakazywały instynkty i rozsądek. Tylko, że one w tej chwili
nic nie znaczyły.
-Ostatni
raz?- Darvulia wyraźnie była zirytowana.-Tak samo jak poprzednim „ostatnim
razem”? Elżbieto, nie możesz, posłuchaj mnie, proszę.- zbliżyła się do niej,
ale nie mogła jej dotknąć jakby istniała pomiędzy nimi niewidzialna
bariera.-Dosyć, to mi cię zabrało, nie zniosę dłużej twojego zapamiętania w tym
wszystkim, dość.
Płaczliwie
przyjrzała się twarzy Elżbiety. Uniosła rękę jakby chciała pogłaskać ją
delikatnie po policzku, ale bariera nadal istniała. Darvulia ze zrezygnowaniem
cofnęła rękę i zajrzała w oczy Elżbiety. Trwały tak dłuższą chwilę. Po
kryształowym policzku Darvulli spłynęła łza. Sturlała się w dół jej twarzy jak
po szklanej powierzchni. Kto powiedział, że lalki nie są zdolne do łez?
-Ile
jeszcze będziesz walczyć z klątwą czasu?
Elżbieta
pokręciła głową. Odwróciła się w stronę Derrine. W jej oczach błyszczało
szaleństwo, a tłumaczenia Darvulli, cokolwiek miały znaczyć, nie pomogły. Krok
za krokiem Elżbieta, silna, wysoka i piękna zbliżała się ku Derrine.
Derrine
patrzyła na kobietę, na jej twarzy odmalował swoje piętno strach i bezradność.
Nogi miała jak z ołowiu, głowę jak z czegoś jeszcze cięższego. Oczarowana,
zaciekawiona zamiast uciekać stała w miejscu. Zimno przeszywało ją na wylot,
przerażenie paraliżowało ją, uwielbienie zbliżało ją do Elżbiety. Przez jej
głowę przemykały setki myśli, a tak naprawdę żadna z nich się nie liczyła.
Wszystko działo się za szybko, odgłos ciężkich kroków Elżbiety wiszący w powietrzu,
zrezygnowanie i łzy Darvulli zapamiętane przez wiatr, cicho szepczący swoje
smutne piosenki. Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się, co w takiej sytuacji
może śpiewać wiatr? Trzeba się było zastanowić nad rolą wiatru, żeby to ocenić.
Wiatr pocieszyciel czy wiatr dręczyciel?
Derrine
czuła w ustach słony smak, a w uszach świstanie zimnego powietrza. Widziała
Elżbietę i coś popychało ją w jej stronę. Jej ręka machinalnie poruszała się w
kieszeni kurtki. Natrafiła na coś ostrego.
I wtedy
bariera hipnozy pękła.
Elżbieta
zatrzymała się, a Derrine zebrała się w sobie. Oderwała nogi od powierzchni
ziemi, co wydawało jej się niemożliwie mozolne i ciężkie. Odwróciła się i
pobiegła. Po prostu biegła. Tak samo jak gwałtownie zabroniła sobie uciekać,
tak teraz nakazała biec. Nie oglądała się za siebie, ale z każdą chwilą czuła,
że ubywa jej sił. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała niesamowicie
szybko i niezsynchronizowanie. Coś w środku bolało ją, zżerało od środka,
wyczerpywało. Jej oddech stał się ciężki i niepotrzebny. Wolałaby stracić nogi
i oddech, byle tylko nie czuć bólu.
Omdlała
ze zmęczenia nagle potknęła się o jakiś kamień. Upadła. Twarz miała ubłoconą i
brudną, w ustach nosiła słony smak własnego potu, oczy miała tak suche, że
niezdolne do płaczu. Chciała płakać, tak bardzo chciała płakać, a nie mogła!
Dwa razy próbowała się podnieść i dwa razy opadła bezwładnie z powrotem na
zimną, nieprzyjazną ziemię. To nie była bezradność, to było coś więcej. Czuła
nadchodzącą śmierć, czuła swój koniec gdzieś w środku. Zobaczyła nad sobą
spokojną twarz Elżbiety.
-Dlaczego
przede mną uciekasz, ptaszyno?
Elżbieta
pochyliła się. Wyglądało na to, że wsłuchiwała się w ciężki, nierówny oddech
Derrine, przerywany łkaniem. Oczy miała czerwone, ale bez łez. Batory złożyła
kilka słodkich pocałunków na szyi i ustach dziewczyny i przez chwilę Derrine,
odczuwając błogą rozkosz i przyciąganie miała wrażenie, że to tylko sen, że to
się skończy, że ta piękna, szklana kobieta jej pomoże.
-Potrzebuję
cię.- szepnęła kojąco Batory.
Potem
Derrine zgięła się wpół.
Elżbieta
gwałtownym ruchem wgryzła się, tak, wgryzła w jej odsłonięte ramię. Derrine
nigdy nie czuła tak przeszywającego bólu. Z każdą chwilą ból pogłębiał się, o
ile to było możliwe, przeszywał jej ciało na wskroś. Wiatr? Zimno? To było nic
w porównaniu z tym!
Derrine
widziała i wyczuwała, że krew wypływa z niej coraz szybciej. Jakie to uczucie?
Jakby tracić cząstkę siebie.
Widziała
drzewa nad swoją głową, widziała gwiazdy i ciemne niebo, ale ich nie
dostrzegała. Zemdlała, ale ból nie dawał jej spokoju. Wróciła z niebytu by
znowu poczuć ten okropny, zimny język kobiety na sobie, jej paznokcie
wczepiające się w jej skórę.
Oszalała
z bólu, pogodziła się ze swoim losem, zapragnęła swojej śmierci i zapłakała
żałośnie, a duże łzy, niekończące się łzy zmieszały się z jej krwią. Jej złote,
długie włosy, rozsypane i lśniące w ciemności zbroczone były krwią.
Przeciągły
krzyk rozdarł ciszę, a potem wszystko zamilkło.
____________________________________________
Ej, naprawdę nie mam kogo męczyć historiami o mordercach. I chyba mam świra na punkcie Elżbiety Batory.
Fajne :) Choć szkoda że nie Sevmione
OdpowiedzUsuńSevmione zajmę się w święta i zrealizuję pomysł Panny Snape, do tej pory nie miałam na to czasu :c
Usuń