niedziela, 22 grudnia 2013

Dumbledore znowu winny

Dla Panny Snape


Po pokoju wspólnym Gryfonów rozeszło się melancholijne westchnienie. Na podłodze igrały plamki nasyconego mocno popołudniowego słońca, wlewającego się do pomieszczenia przez wysokie okna wieży. W kominku tlił się ogień, właściwie nie wiadomo po co – w końcu dzień był ciepły i letni, niemal upalny. Być może skrzaty rozpaliły ogień tylko, dlatego że tworzył niesamowicie przytulną aurę. Taki był pokój wspólny Gryfonów, po prostu przytulny. Przekraczając jego próg, przeciskając się przez dziurę za portretem Grubej Damy po kłótni z samą Damą wyczuwało się niemalże namacalne bezpieczeństwo, ciepło ognia i krwistą odwagę.
Nie wszyscy Gryfoni jednak są odważni, stereotypy to rzecz straszna, nawet jeśli pozostają wyznacznikami społeczności.
Światło zachodzącego słońca padało na rozczochraną głowę Hermiony. Kobieta wydawała się strapiona, coś przytłaczało ją. Pochylała się nad dużym kufrem, którego zawartością były głównie książki. Zapach starych woluminów, rozpadających się i zapewne bardzo pouczających unosił się w powietrzu. Drobinki kurzu tańczyły w słońcu, igrając ze światłem.
Hermiona westchnęła po raz drugi, niezgrabnie założyła włosy za uszy, co okazało się bezcelowe i opadła na pobliski fotel. Mebel miał swoje lata, a wraz z każdym ruchem kobiety skrzypiał niemiłosiernie, sprężyny wydawały się krzyczeć. To wcale nie pomagało strapionej Gryfonce. Nie wstając z fotela włożyła jeszcze jedną książkę do kufra. Potem zapatrzyła się w jakiś jeden punkt w pokoju.
Kiedy ocknęła się z zadumy słońce ledwo słabą strużką światła wlewało się do pomieszczenia. Wstała i rozejrzała się po pokoju, zdawała się łykać każdy widok, pochłaniać każdy kształt mebla, wyszczerbioną półkę, tablicę ogłoszeń, stare numery Proroka Codziennego rozłożone niedbale na stoliku. Następnie zamknęła oczy i wciągnęła mocno powietrze przez nos. Starała się zapamiętać również zapach pokoju wspólnego, ale był ulotny. Mimo to miała nadzieję, że będzie w stanie go sobie przypomnieć.
Usłyszała donośne, szybkie kroki.
-Ile jeszcze zamierzasz tu siedzieć?!
Do pokoju wspólnego z trudem przeciskając się przez dziurę w ścianie wpadł oburzony Severus Snape. Czarne szaty powiewały za nim jak skrzydła kruka. Wielki Mistrz Eliksirów lubił spektakularne wejścia na równi z cichym kryciem się w cieniu. Zlustrował wzrokiem młodą kobietę. Patrzyła mu odważnie w oczy, ale cała była jakaś taka dziwna, smutna, przygnębiona. Przez to Snape czuł się niezmiernie niezręcznie. Zaniechał krzyku i odetchnął głęboko. Rozejrzał się dokładnie jakby bał się, że ktoś go zobaczy i rozłożył ramiona w geście zaproszenia. Hermiona uśmiechnęła się niepewnie.
-Może jeszcze każesz mi do siebie podejść?
Nietoperz choć wydawał się być rozwścieczonym tak naprawdę nie był nawet zdenerwowany. Na pewno nie na nią.
Gryfonka pokręciła głową i podeszła wolno do Snape’a. Nieśmiało przytuliła się do niego i z radością ułożyła głowę w wgłębieniu jego szyi. Trwali tak spokojnie przez chwilę, póki Hermiona ze zmarszczonym, piegowatym nosem nie odsunęła się do Nietoperza. Wtulając się w niego poczuła kwaśny, intensywny zapach, trudny do zidentyfikowania, trudny do opisania. Zapach zimny, ale przyciągający.
-Znowu paliłeś?
Jedna brew Severusa drgnęła niespokojnie. Wzruszył ramionami lekceważąco.
-Czarodziej z mugolskimi nałogami, co za świat.- westchnęła ciężko.
Zapadła cisza. Niekoniecznie niezręczna. Hermiona lustrowała surowym wzrokiem Snape’a, ten zaś nawet nie zwracał na nią uwagi, jedynie z wysoko uniesioną głową wpatrywał się w coś za oknem. Arogancki Nietoperz.
Hermiona nie lubiła, kiedy palił, a ostatnio palił dużo. Nigdy jakoś nie zastanawiała się nad tym czy czarodziej może popaść w nałóg w gruncie rzeczy jednak mugolski. Przeszkadzał jej zapach papierosów, żółte plamy na palcach Snape’a, przejmowała się jego zdrowiem. Miała tylko nadzieję, że jako odpowiedzialny, dorosły czarodziej nie złapie raka płuc. Chwila. Snape i odpowiedzialny. Zapomnijmy. Po prostu dorosły, nic więcej.
Severus westchnął.
-Zamierzasz długo tak jeszcze udawać Bazyliszka?
-Zawsze.
-Żądam rozwodu.
Hermiona uśmiechnęła się wrednie. Chyba powoli zaczynała przejmować jego nawyki. Robiła się zgryźliwa, nadgorliwa i cyniczna. Severus ledwo znosił Hermionę Gryfonkę. Nie miał pojęcia co zrobi z Hermioną Ślizgonką.
-Długo zamierzamy tu siedzieć?- zapytał spokojnie Nietoperz.
-Muszę tylko zabrać kufer.
Snape westchnął ciężko, zatrzasnął zawiasy kufra i z kieszeni szaty wyciągnął różdżkę. Machnął nią zgrabnie i krótko, a spory bagaż Hermiony uniósł się do góry. Magia to niesamowita rzecz. Mrowienie przepływające przez całą rękę od ramienia aż do nadgarstka, świadomość, że robi się coś niezwykłego, wyjątkowość chwili, spełnienie wywołane udanym zaklęciem – to piękne. Mugole nie wiedzą co tracą i może lepiej. Czy gdyby wiedzieli, gdyby choć raz spróbowali magii równie łatwo pogodziliby się ze swoim losem? Magia to nałóg. I zawsze ma swoją cenę. Voldemort, Bella i wszyscy jego Śmierciożercy zapłacili.
Hermiona obejrzała się ostatni raz za siebie. Czy serce może boleć? Teoretycznie nigdy, praktycznie – zawsze. I właśnie w tej chwili Hermiona czuła w sercu jakąś dziwną, ziejącą pustkę,  czarną dziurę.
Snape złapał ją za rękę. Jego dłoń była zimna, duża, płaska, blada i szorstka, a mimo to miła. Delikatnie objęła ją swoimi ciepłymi rękami i ścisnęła lekko. Wyczuła chłód srebrnego sygnetu, okalającego jego długiego kciuka. Powłócząc nogami ruszyła za Nietoperzem. Wpatrywała się w podłogę powoli stawiając krok za krokiem. Największą katorgą wydawało jej się przekroczenie progu pokoju wspólnego Gryfonów, pożegnanie się z tym miejscem na zawsze.
Po szerokich i kapryśnych schodach zeszli do sali wejściowej bez żadnych dodatkowych problemów. Zamek wydawał się pusty, ich kroki odbijały się echem od ścian, które w ostatnim czasie może trochę za dużo przeszły.
Severus nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że Hermiona niemal na niego wpadła. Zdezorientowana rozejrzała się i otworzyła szeroko usta w wyrazie zdumienia. Była pewna, że do tego spotkania nie dojdzie. Widziała przed sobą Rona i Harry’ego. Włosy pierwszego lśniły w zachodzącym słońcu, iskrzące się czerwienią, a zielone oczy drugiego ciskały błyskawice. Nawet, gdy wściekali się na Draco Malfoya – nie wściekali się aż tak.
Hermiona westchnęła ciężko.
-Chłopcy…- zaczęła udręczonym głosem.
-A więc to tak!- przerwał jej czerwony ze złości Ron. Rumieniec komponował się z jego włosami.-Dumbledore miał rację!
-Dumbledore.- warknął Snape.-Ukatrupię Dropsa.- mruknął pod nosem.
Harry spojrzał na rękę Hermiony z miną godną Kuby Rozpruwacza. Właściwie nikt nigdy nie widział Kuby Rozpruwacza, ale w tej chwili właśnie tak Gryfonka go sobie wyobrażała. Na jej palcu widniała srebrna obrączka, skromna i piękna w swojej prostocie.
-Wyszłaś za tego…- Potter nie znalazł odpowiednich słów.-Za niego. I nam nie powiedziałaś?!
-Harry.- szepnęła spokojnie.
-Nie Harry!
Wyciągnął różdżkę i wymierzył w Snape’a. Twarz Severusa wykrzywił grymas, którego Hermiona zdecydowanie nie lubiła. Po ostatnim takim grymasie Neville wylądował na miesięcznym szlabanie. Jeden Salazar wiedział co Mistrz Eliksirów może zrobić w takiej chwili. Usunęła się machinalnie na bok. Ron doskoczył do Harry’ego.
-Dwóch na jednego.- mruknął Snape.-Musisz się wspomagać, cudowny chłopcze, bo nie jesteś pewny swoich sił?
Ron obnażył zęby jak wściekły pies. Hermiona nigdy go takim nie widziała, piana toczyła mu się z ust niczym kremowe piwo, jego oczy rzucały błyskawice. Zdążył już wyciągnąć różdżkę.
-Nadal jestem Śmierciożercą, nie zapominajcie o tym.- prychnął Severus.
-I dlatego nigdy ci jej nie oddamy.- Harry miał głos niższy niż zazwyczaj.
-Ona już jest moja.
-Nie, omamiłeś ją czymś.
Głowa Hermiony odwracała się to do Severusa, to do chłopaków i tak w kółko. Trwało to chwilę słuchania ich marnej kłótni zanim zakryła sobie uszy dłońmi, pomyślała chwilę, a potem rozwścieczona ryknęła:
-ALE JA NIE JESTEM NICZYJĄ WŁASNOŚCIĄ!- wzięła głęboki oddech.-Czy ja wam wyglądam na jakiś mebel?!
Severus wzdrygnął się, Harry z Ronem skulili w sobie. Cała trójka odeszła na bezpieczną odległość i czekała cierpliwie na cudowną fontannę spokoju, która spłynie na kobietę. Kiedyś tam na pewno spłynie.
Hermiona zrobiła się czerwona, a z rumieńcami było jej do twarzy. Mimo to wyglądała strasznie. Zacisnęła ręce w piąstki (bo pięściami tego nazwać nie można) i zwróciła wzrok na mężczyzn kulących się przed nią.
Nagle opanowała się i odetchnęła głęboko. Siliła się na uśmiech.
-A teraz ładnie się pogodzicie. A wy…- wskazała na Rona i Harry’ego.-…nie będziecie mieć do mnie żalu. Zrobiłam jak chciałam.
Nagle Ron zmarszczył brwi.
-Nie. Nie zgadzam się.
-Ron.- powiedziała jeszcze dosyć spokojnie.
-Nie!
-RON.
-Nie.- Harry dołączył się.
Mężczyźni jednak nigdy nie wiedzą kiedy zejść ze sceny i dać kobiecie wygrać. Nawet jeśli są już przegrani.
-Severusie, podaj mi proszę twoją różdżkę.- rzekła z cukierkowym uśmiech nawet na niego nie patrząc.
-Hermiono, nie wygłupiaj się.
-Proszę.
-Hermiono.
-Severusie!
-Nie.
-Dasz mi tę cholerną różdżkę czy nie?!
-Powiedziałem, że nie.
-SEVERUSIE.
Mistrz Eliksirów z trudem wyciągnął rękę do Hermiony i podał jej różdżkę. Skinęła mu głową, nadal czerwona ze złości. Zbliżyła się do Rona.
-Nadal nie?
-Nie.
-RON!
-Co?
-Zamknij się w końcu i przeproś Severusa!
Snape uśmiechnął się z wyższością.
-Nie tak szybko. Ty też masz ich przeprosić.
Severus zmierzył ją zimnym wzrokiem.
-No już. Dalej.
Stojąc możliwie jak najdalej od siebie podali sobie ręce na znak wymuszonej przez Hermionę zgody. Ta uśmiechnęła się tryumfalnie.
-Z kim ja się ożeniłem…- mruknął Severus pod nosem.
-ZE MNĄ.
Gryfonka odwróciła się na pięcie i z gracją odeszła, mrucząc jacy to z facetów idioci. Severus spojrzał na Rona i Harry’ego i prychnął jak wściekły kocur.
-Im możesz chuchać w twarze dymem!- usłyszeli krzyk Hermiony, która zdążyła już wyjść z zamku.
Ron popatrzył ciekawie na Severusa.
-Nie pytaj, Weasley. 
Przypomniał sobie o czymś ważnym. 
-Teraz trzeba zrobić jedno.- rzekł. 
-Iść do Dumbledore'a? 
-Pierwszy raz powiedziałeś coś mądrego, Weasley, pierwszy raz. 
Wspólni wrogowie łączą ludzi. 

____________________________________________________________
Zabijcie mnie. Te święta nie wydają się świętami, a otchłanią. Dwa tygodnie to zdecydowanie za długo, za długo. 
Wczoraj napisałam autocharakterystykę, zaraz po tym jak przestałam rozpaczać i wylewać łzy po 11 odcinku "Dawno Dawno Temu" i ostatnim odcinku 3 sezonu "Gry o Tron", to był chyba zły pomysł - pisać autocharakterystykę w takim stanie. Dzisiaj musiałam zapełniać pustkę anime. A miałam czytać i spać. Plany wzięły w łeb. W każdym razie przynajmniej spałam, ale nie przyśniło mi się ten, kto zwykle mi się śni i to wydaje mi się dziwne. 
Co do opowiadania: oklepane. Nie byłam w stanie wymyślić oryginalnego zakończenia, słuchałam Upiora w czasie pisania, mącił mi w głowie głos Javerta, szkoda gadać. Ale przynajmniej jest. A to się liczy. Chyba. To teraz mogę umrzeć spokojnie :') 
A Wy co porabiacie w te święta?  

niedziela, 15 grudnia 2013

Lustro

Las wydawał się Derrine o tej porze szczególny. Słońce już zachodziło, dało się wyczuć przeszywający wiatr. Mroził jej odsłonięte chude kostki. Gdyby zwracała na to uwagę już dawno by zawróciła, ale była zbyt głęboko pogrążona w swoich myślach by zwracać uwagę na tak nieważne rzeczy. Czym jest zimno? Zimno mija. Kiedy nie zagraża życiu jest nieważne. Uniosła głowę, bo nagle usłyszała krakanie. Ze znudzeniem powiodła wzrokiem za odlatującym czarnym krukiem. Przypomniała sobie, że kruki miały zwiastować coś złowieszczego i wzruszyła ramionami. Kopnęła lekko kamień, który zagrodził jej drogę. Czy była nieczuła? Nie. Wyprana z uczuć? Może w tej chwili. Z daleka wyglądała jak wtopiona w tło, jak element krajobrazu zlewający się ze złocistymi promieniami słońca. Sama wyglądała jak popołudniowy promień słońca.
Wiatr nabierał na sile. Kostki coraz bardziej ją bolały. Odwróciła od nich uwagę, skupiając się na różnokolorowych drzewach. Ta pora roku ją zadziwiała. Wkrótce zapomniała o bólu i przenikliwym szczypaniu, wpatrując się w fioletowe liście. Przecież to nienaturalne! A jednak. To, co ją tak bardzo dziwiło, to to, że czasem to co potencjalnie, a nawet pewnie nienaturalne właśnie było najnaturalniejsze i najzwyklejsze w świecie. Czasami Derrine zastanawiała się co by było gdyby ludzie wymyślili to sobie inaczej? Gdyby las nie był lasem, a liść, który poruszony wiatrem, uderzył ją w twarz, nie był liściem?
Jeszcze raz kopnęła duży, owalny kamień. Rozejrzała się jakby obawiała się, że ktoś posądzi ją o kradzież kamienia i schyliła się by go podnieść. Uniosła go w górę i dokładnie mu się przyjrzała. Zwykły, szary kamień. Chciała go wyrzucić, póki coś nie odbiło się w jego powierzchni. Czy to możliwe? Obejrzała go dokładniej. Zbliżyła kamień ku swojej twarzy, a promienie słońca beztrosko oświetlały go.
W kamieniu jak w lustrze odbiły się dwie twarze. Derrine zachłysnęła się własnym oddechem i wypuściła przedmiot z ręki. Potoczył się z głuchym tupotem po ścieżce.
Derrine zaczerpnęła gwałtownie powietrza. Doznała wrażenia, że wszystko wokół niej ucichło. Został tylko uporczywy wiatr. Potem przyszła jej do głowy pierwsza, logiczna myśl: „To tylko złudzenie”. Powoli odwróciła się.
To nie było złudzenie.
Oddech w jej piersi zamarł. Widziała przed sobą dwie postacie. Olśniewały swoim pięknem, nieskazitelnym, czystym blaskiem. Cofnęła się kilka kroków i przyglądała im się z zachwytem.
Dwie kobiety stały obok siebie. Różniły się od siebie znacznie, ale były tak samo idealne. Właściwie jedna była kontrastem drugiej.
Pierwsza włosy, czarniejsze niż czerń najciemniejszej nocy miała wysoko upięte, w charakterystyczną dawnym czasom koronę. Jej oczy bystro patrzyły przed siebie, a w ruchach kryła się duma nie do ukrycia, choć niekoniecznie rażąca. Figurę miała niezwykle smukłą, a na sobie czarną suknię. Od całej jej postaci biła jakaś wyższość.
Druga kobieta była niższa, wyraźniejsza, dumna, ale nie w sposób podobny poprzedniczce. Zdawała się jarzyć, jej czerwone włosy, opadające swobodnie na ramiona o pojedynczych, skołtunionych kosmykach i zielone oczy nadawały jej blasku.
Dzieliły jedną wspólną cechę. Obie miały skórę tak bladą i czystą, że zdawać by się mogło, przeźroczystą, a twarze całkowicie wyprane z wszelkich uczuć i emocji. I obie były niesamowicie piękne w swojej prostocie i szczerości.
Derrine potknęła się o ten sam kamień i upadła z hukiem na liście. Nadal jak zaczarowana wpatrywała się w kobiety. Hipnotyzowały swoim majestatem, blaskiem nie z tego świata, błyszczącymi, a jednak nieczułymi oczyma.
Czarnowłosa zbliżyła się do niej spokojnie. Szła z uniesioną głową, wyprostowana i szlachetna. Schyliła się ku Derrine i delikatnie podała jej rękę. Było w tym jednym ruchu tyle gracji, tyle dostojeństwa! Derrine ujęła dłoń z ufnością. Kiedy ich ręce złączyły się niemal do głębi przeszyło ją przeraźliwe zimno i delikatność skóry kobiety. Tak zimna i tak odległa. Tak piękna i tak niedostępna, jakiż to ból!
Derrine wstała nieporadnie i wyprostowała się. Machinalnie choć trochę chciała dorównać majestatycznym kobietom.
-Jak masz na imię?- spytała czarnowłosa. Jej głos był jedwabisty i twardy jednocześnie, melodyjny i odległy. Jakby nie dochodził z jej wąskich, pięknych ust.
-Derrine.- odpowiedziała lękliwie.
Zapomniała o wszelkich zasadach. Nieznajome oszołomiły ją.
-Piękne imię, ptaszyno.
Druga kobieta dołączyła do nich i z uwagą przyglądała się im. Przypominała trochę zaciekawionego kota.
-Jesteś dziewicą?- zapytała czarnowłosa.
-Elżbieto!- druga skarciła ją.
-Wybacz mi, to przez przyzwyczajenia.- Elżbieta z roztargnieniem rzuciła spojrzenie na czerwonowłosą.-Och, uspokój się, Darvulio!
Kobieta nazwana „Darvulią” cofnęła się z szacunkiem. Teraz Derrine, choć z trudem kojarzyła fakty widziała dokładnie kolejne różnice dzielące postacie. Darvulia była podporządkowana Elżbiecie. To Elżbieta była panią, kiedy tylko skinęła, Darvulia z oporem, ale jednak posłusznie usuwała się w cień.
Elżbieta wyprostowała się godnie i objęła Derrine spojrzeniem. Było władcze i pełne jakiegoś intrygującego piękna. Kiedy Derrine powoli topiła się w oczach kobiety dostrzegła coś dziwnego. Na ziemi leżał duży kamień, ten sam, przez który upadła i ten sam, który odbił postacie Elżbiety i Darvulii jak lustro.
Teraz znowu dostrzegła w nim odbicie kobiet. Czy to możliwe? Czy to możliwe? Nie wierzyła. Nie zważając na Elżbietę podniosła kamień i uniosła go na wysokość swojej twarzy. Odbicie ukazywało niedoskonałości, sznurki, szwy, przebiegające przez twarze kobiet, które przecież wydawały jej się doskonałe! Ich usta w odbiciu wyglądały na sine, okropne, miały przekrwione oczy i nawet patrząc na nie czuło się odór śmierci.
Nagle Derrine zdała sobie sprawę z tego, że w ręku nie trzyma kamienia, a kawałek, gruby kawałek staroświeckiego lustra. Już miała wypuścić przedmiot z rąk, ale pomyślała o skutkach. Zachowała odłamek i skutecznie ukryła w kieszeni.
-Ptaszyno, co tam chowasz?
Usłyszała jedwabisty, odległy głos i odwróciła się. Elżbieta przyglądała się jej surowo. Choć wydawała się piękniejsza i szlachetniejsza od Darvulii, Derrine żywiła przyjemniejsze uczucia do tej drugiej.
Elżbieta zdawała się wpatrywać jak zahipnotyzowana w przedmiot, który trzymała Derrine. Musiał być dla niej ważny albo przywoływać wspomnienia. Bez niepotrzebnego widoku odbicia obie kobiety nadal olśniewały urodą i majestatem. Były tak piękne, że niemal przeźroczyste, tak blade i nieskazitelne!
-To…- Elżbieta zaczerpnęła głośno powietrza. Najwyraźniej nie miała w zwyczaju ani niczym jakoś bardziej się ekscytować, ani w ogóle okazywać uczuć. To była dla niej nowość i zorientowawszy się o swoim zachowaniu, umilkła i uspokoiła się.-Lustro.
Derrine wolno i mocno ścisnęła odłamek, nie wyjmując ręki z kieszeni. Elżbieta drgnęła, Darvulia podążyła za nią wzrokiem. Był to ruch szybki i zsynchronizowany, jakby czerwonowłosa kobieta tego właśnie się spodziewała.
Raptownie wszystkie trzy rozejrzały się jakby poruszone czymś. Wiatr zerwał się nagle. Derrine już dawno zapomniała o swoich odsłoniętych kostkach i przeszywającym ją bólu. Teraz sobie przypomniała. Lekko wzdrygnęła się, ale nie mogła nic zrobić, ani ogrzać się, ani sobie pójść. Nie chciała zostawiać kobiet. Oczarowywały ją.
Elżbieta spojrzała na nią wzrokiem wypranym z uczuć, zaprawianym udawaną troską. Derrine gotowa była uwierzyć w ową troskliwość. Przyjrzała się bliżej postaci, dokładnie zbadała jej chudą, pociągłą twarz, ostro i wyraźnie zarysowane kości policzkowe, dumny podbródek. I ciągle odkrywała coś nowego jakby piękno wylewało się z niej, błyszczało, promieniowało z całej jej postury. Skarciła się w myślach za zwątpienie w czarnowłosą. Kryła w sobie coś ciekawszego, mroczniejszego niż cała Darvulia.
-Zimno ci?- wyszeptała Elżbieta.
Wyszeptała? Powiedziała? Tego nie dało się określić. Jej głos utrzymywał się na granicy tego głosu, który jest cichy, ale jeszcze nie zalicza się do szeptu.
-Trochę.- jej własny głos wydał się Derrine dziwnie niski, piskliwy i okropny. Nie dorównywał głosowi Elżbiety.-A tobie nie?
Kobieta spuściła wzrok, a potem dumnie spojrzała jej w oczy.
-Ja zawsze odczuwam zimno.
Derrine nie miała pojęcia czy się zaśmiać. Odniosła wrażenie, że Elżbieta mówiła poważnie. Dlaczego?
Czarnowłosa uśmiechnęła się gorzko. Darvulia spoglądała na nią smutno i Derrine zastanawiała się dlaczego jeszcze jej nie przytuliła, nie zbliżyła się do niej. Co ją krępowało? Jej obecność? Była pewna, że Darvulia pragnie pocieszyć Elżbietę, widziała to w jej oczach, w oczach, które dla otoczenia były zimne, wyprane z uczuć, emocji, kłamstw, prawd, wyprane z duszy – a dla Elżbiety ciepłe i smutne.
Coś w ich postawie wzruszyło Derrine. Chciały się do siebie zbliżyć, ale nie mogły – czy o to chodziło? Ścisnęła w kieszeni kurtki fragment lustra i zauważyła, że obie kobiety drgnęły.
-Moje lustro.- powiedziała Elżbieta, a wzrok miała dziki i nieprzytomny.
Widać obudziła się w niej jakaś nieznana żądza, ale Elżbieta edukowana doświadczeniem zgasiła ją w sobie i nic nie dała po sobie poznać. Wzięła tylko głęboki oddech.
Derrine rozejrzała się. Usłyszała dziwny dźwięk. Jakby zgrzyt, coś w rodzaju charakterystycznego chrupania, jakby kość ocierała się o kość. Odsunęła się kilka kroków. To klatka piersiowa Elżbiety unosiła się szybko i głęboko, ale nie przynosiła jej ulgi, a może wręcz przeciwnie – wyłącznie cierpienie.
Elżbieta dojrzała zdziwienie jakie wywołała w Derrine i zmieszała się. O ile można było to nazwać zmieszaniem. Był to ten uroczy ruch, uniesienie kącików ust w niemal sztucznym, zawstydzonym uśmiechu, ruch pełen wdzięku i jakiejś rozbrajającej dumy jednocześnie.
-Elżbieto.
Darvulia miała słodki głos. Podczas, gdy głos Elżbiety był niemalże przezroczysty i nie do określenia, głos czerwonowłosej był wyraźny i tak czysty, że rozpływał się w powietrzu. Czy to ten głos tworzył tę mgłę? Skąd ona się wzięła?
Słońce już zaszło, ostatnie jego promienie wylewały się na drzewa, grożąc nocy. Niebo pociemniało, wiatr wzmagał się. Daleko między pniami drzew utworzyła się nikła mgła, dziwnie niepokojąca, gęstniejąca z każdą chwilą. W powietrzu unosił się zapach mokrych liści i kory. Derrine przeszedł dreszcz. Trzęsła się z zimna.
-Och, Darvulio, masz rację!- rzekła Elżbieta jakby w tym jednym słowie, w swoim imieniu odczytała całą wiadomość, jaką miała jej do przekazania Darvulia.-Wybacz, ptaszyno, nie przedstawiłam się.
Dumnie uśmiechnęła się, a i w tym uśmiechu Derrine dostrzegała piękną fałszywość.
-Elżbieta Batory.- wahała się, ale ostatecznie podała Derrine rękę.
Dziewczyna ujęła ją i niemal rozpłynęła się pod wpływem delikatnej, porcelanowej cery kobiety. Skórę miała jak lalka z porcelany! Właściwie ogólnie podobna była do porcelanowej lalki. Wydawała się krucha, niepewna, nieczuła i doskonała. Derrine nawet nie chciała pamiętać o jej szpetnym, zalatującym śmiercią odbiciu. To niemożliwe by tak piękna kobieta miała jakąkolwiek inną postać… A może wręcz przeciwnie?  
Darvulia podejrzliwie oceniła sytuację. Przyjrzała się Derrine. Potem wyprostowała się.
-Anna Darvulia.
Jej twarz nie ukazywała uczuć. Nawet najdoskonalszy aktor nie nauczyłby się tak udawać nieczułego.
-Konwenanse na bok.- powiedziała Elżbieta dziwnie zresztą podekscytowana.
Zagryzła dolną wargę tak mocno, że w dół jej podbródka spłynęła strużka szkarłatnej krwi. Krew momentalnie wyschła, jak to możliwe? Elżbieta jakimś rozpaczliwym ruchem starała się ją zlizać, ale nie była w stanie. Jej język był suchy i niesprawny. Teraz, gdy w jej oczach tkwiło szaleństwo, jedyne naprawdę prawdziwe uczucie była jeszcze piękniejsza. Czy to możliwe? Jej sine wargi, płonące tęczówki, biała skóra, przez to Derrine nie mogła się ruszyć. Stała w miejscu, choć dawno powinna uciec. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa, kolana się trzęsły, kostek nie czuła. A nawet jeśli Elżbieta miałaby jej coś zrobić, czy nie byłaby to intrygująca śmierć? Derrine chciała poznać zamiary kobiet. Była ciekawa. I pewna swojego końca. Teraz to było kwestią czasu.
Elżbieta zbliżyła się do niej. Ostatnie promienie słońca zniknęły, ale czy ktokolwiek zwracał na to uwagę? Kilka liści, wirując szybko i mieniąc się w ciemności, sfrunęło z korony jakiegoś drzewa.
-Elżbieto!
Darvulia? Derrine przyjrzała się jej. Oziębła, szklana Darvulia, wyraźna w swoich czerwonych włosach, przeszywająca spojrzeniem bystrych oczu. To był inny rodzaj piękna, tak samo olśniewający. Czy wydawała się bardziej ludzka? Być może. Coś w jej twarzy, w jej policzkach i gestach wydawało się jeszcze żyć. Jeszcze znać ludzi. Elżbieta za to była tylko bestią w tej wszechogarniającej ciemności.
-Zostaw.
Elżbietę rozwścieczyło to do głębi. Tak można się było zwracać do psa, a nie do niej!
-Dosyć.
-To jedyna szansa, Darvulio, to ostatni raz!- Elżbieta zwróciła się w stronę Anny, było w tym ruchu coś rozpaczliwego.
W tej właśnie chwili Derrine powinna była wziąć się w garść, oderwać wzrok od długich włosów Elżbiety, które wymykały się z jej koka i uciec. Nieważne gdzie, po prostu uciec. Tak nakazywały instynkty i rozsądek. Tylko, że one w tej chwili nic nie znaczyły.
-Ostatni raz?- Darvulia wyraźnie była zirytowana.-Tak samo jak poprzednim „ostatnim razem”? Elżbieto, nie możesz, posłuchaj mnie, proszę.- zbliżyła się do niej, ale nie mogła jej dotknąć jakby istniała pomiędzy nimi niewidzialna bariera.-Dosyć, to mi cię zabrało, nie zniosę dłużej twojego zapamiętania w tym wszystkim, dość.
Płaczliwie przyjrzała się twarzy Elżbiety. Uniosła rękę jakby chciała pogłaskać ją delikatnie po policzku, ale bariera nadal istniała. Darvulia ze zrezygnowaniem cofnęła rękę i zajrzała w oczy Elżbiety. Trwały tak dłuższą chwilę. Po kryształowym policzku Darvulli spłynęła łza. Sturlała się w dół jej twarzy jak po szklanej powierzchni. Kto powiedział, że lalki nie są zdolne do łez?
-Ile jeszcze będziesz walczyć z klątwą czasu?
Elżbieta pokręciła głową. Odwróciła się w stronę Derrine. W jej oczach błyszczało szaleństwo, a tłumaczenia Darvulli, cokolwiek miały znaczyć, nie pomogły. Krok za krokiem Elżbieta, silna, wysoka i piękna zbliżała się ku Derrine.
Derrine patrzyła na kobietę, na jej twarzy odmalował swoje piętno strach i bezradność. Nogi miała jak z ołowiu, głowę jak z czegoś jeszcze cięższego. Oczarowana, zaciekawiona zamiast uciekać stała w miejscu. Zimno przeszywało ją na wylot, przerażenie paraliżowało ją, uwielbienie zbliżało ją do Elżbiety. Przez jej głowę przemykały setki myśli, a tak naprawdę żadna z nich się nie liczyła. Wszystko działo się za szybko, odgłos ciężkich kroków Elżbiety wiszący w powietrzu, zrezygnowanie i łzy Darvulli zapamiętane przez wiatr, cicho szepczący swoje smutne piosenki. Czy ktoś kiedykolwiek zastanawiał się, co w takiej sytuacji może śpiewać wiatr? Trzeba się było zastanowić nad rolą wiatru, żeby to ocenić. Wiatr pocieszyciel czy wiatr dręczyciel?
Derrine czuła w ustach słony smak, a w uszach świstanie zimnego powietrza. Widziała Elżbietę i coś popychało ją w jej stronę. Jej ręka machinalnie poruszała się w kieszeni kurtki. Natrafiła na coś ostrego.
I wtedy bariera hipnozy pękła.
Elżbieta zatrzymała się, a Derrine zebrała się w sobie. Oderwała nogi od powierzchni ziemi, co wydawało jej się niemożliwie mozolne i ciężkie. Odwróciła się i pobiegła. Po prostu biegła. Tak samo jak gwałtownie zabroniła sobie uciekać, tak teraz nakazała biec. Nie oglądała się za siebie, ale z każdą chwilą czuła, że ubywa jej sił. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała niesamowicie szybko i niezsynchronizowanie. Coś w środku bolało ją, zżerało od środka, wyczerpywało. Jej oddech stał się ciężki i niepotrzebny. Wolałaby stracić nogi i oddech, byle tylko nie czuć bólu.
Omdlała ze zmęczenia nagle potknęła się o jakiś kamień. Upadła. Twarz miała ubłoconą i brudną, w ustach nosiła słony smak własnego potu, oczy miała tak suche, że niezdolne do płaczu. Chciała płakać, tak bardzo chciała płakać, a nie mogła! Dwa razy próbowała się podnieść i dwa razy opadła bezwładnie z powrotem na zimną, nieprzyjazną ziemię. To nie była bezradność, to było coś więcej. Czuła nadchodzącą śmierć, czuła swój koniec gdzieś w środku. Zobaczyła nad sobą spokojną twarz Elżbiety.
-Dlaczego przede mną uciekasz, ptaszyno?
Elżbieta pochyliła się. Wyglądało na to, że wsłuchiwała się w ciężki, nierówny oddech Derrine, przerywany łkaniem. Oczy miała czerwone, ale bez łez. Batory złożyła kilka słodkich pocałunków na szyi i ustach dziewczyny i przez chwilę Derrine, odczuwając błogą rozkosz i przyciąganie miała wrażenie, że to tylko sen, że to się skończy, że ta piękna, szklana kobieta jej pomoże.
-Potrzebuję cię.- szepnęła kojąco Batory.
Potem Derrine zgięła się wpół.
Elżbieta gwałtownym ruchem wgryzła się, tak, wgryzła w jej odsłonięte ramię. Derrine nigdy nie czuła tak przeszywającego bólu. Z każdą chwilą ból pogłębiał się, o ile to było możliwe, przeszywał jej ciało na wskroś. Wiatr? Zimno? To było nic w porównaniu z tym!

Derrine widziała i wyczuwała, że krew wypływa z niej coraz szybciej. Jakie to uczucie? Jakby tracić cząstkę siebie.
Widziała drzewa nad swoją głową, widziała gwiazdy i ciemne niebo, ale ich nie dostrzegała. Zemdlała, ale ból nie dawał jej spokoju. Wróciła z niebytu by znowu poczuć ten okropny, zimny język kobiety na sobie, jej paznokcie wczepiające się w jej skórę.
Oszalała z bólu, pogodziła się ze swoim losem, zapragnęła swojej śmierci i zapłakała żałośnie, a duże łzy, niekończące się łzy zmieszały się z jej krwią. Jej złote, długie włosy, rozsypane i lśniące w ciemności zbroczone były krwią.

Przeciągły krzyk rozdarł ciszę, a potem wszystko zamilkło. 

____________________________________________
Ej, naprawdę nie mam kogo męczyć historiami o mordercach. I chyba mam świra na punkcie Elżbiety Batory. 

From hell

Ulice londyńskiego East Endu pozostawały w żałobie po wielkiej zbrodni. Właściwie ta dzielnica miasta wydawała się zawsze trwać w ponurym i poważnym nastroju, mimo przeczących temu rozlegających się raz po raz śmiechów prostytutek i ludności zamieszkującej dzielnicę.
Gęsta mgła zalegała na ulicach, w mniejszych, ciemniejszych uliczkach wyglądała jak mleko unoszące się nisko nad ziemią. Nabrzmiałe od zapach
ów ubogiej dzielnicy powietrze w jakiś pokrętny sposób tłumiło światło mdłych latarni – ponurych i milczących obserwatorów.
W obliczu ostatnich wydarzeń Annie Chapman doskonale wiedziała, że nie powinna włóczyć się sama nocą. Ale to były dwa elementy jej pracy – noc i ulica. „W Londynie nie ma dziwek, są tylko nieszczęśliwe kobiety”, mawiała jej przyjaciółka Mary Jane.
Pomimo ostatnich zdarzeń Annie czuła się swobodnie. Szła przed siebie pustą brukowaną ulicą. Obcasy jej butów dziarsko postukiwały przy każdym kroku. Zimne powietrze i ostry zapach dzielnicy drażniły jej nozdrza.
Usłyszała dziwny dźwięk. Zatrzymała się gwałtownie. Z daleka dobiegało wycie psów. Rozejrzała się niespokojnie.
Stukanie obcasów.
Annie przestraszona pokręciła głową i przyspieszyła kroku. Modliła się, choć nigdy nie wierzyła na tyle mocno by nazwać się wierzącą, modliła się. Serce łomotało jej niemiłosiernie w piersi.
Kiedy silna, duża dłoń chwyciła ją za ramię wyrwał jej się cichy krzyk. Przymknęła oczy i znieruchomiała, oczekując najgorszego.
-Nie powinna pani chodzić sama o tej porze.- rzekł łagodny głos zza jej pleców.
Odetchnęła tak gwałtownie i z taką ulgą, że poczuła ukłucie w klatce piersiowej. Odwróciła się.
Mężczyzna przewyższał ją nieco, ale nie był zbytnio wysoki. Nie potrafiła ocenić ani jego wieku, ani pozycji społecznej. Twarz miał ukrytą pod cieniem rzucanym przez rondo kapelusza. W nocy i tak niewiele by zobaczyła. Jego ramiona jak i sylwetkę okrywał ciemny, obszerny płaszcz.
-Darujmy sobie. Nie jestem żadną panią.
Annie uspokoiła się. Mężczyzna nie mógł być tym, za kogo go uznawała.   
-Osobiście uważam inaczej.- zauważyła w jego głosie obcy akcent.-Pozwoli pani, że panią odprowadzę?
Zwolnił uścisk. Ramię przeszywał jej rwący ból, ale rzadko trafiał jej się mężczyzna dobrze wychowany. Właściwie to tacy byli najgorsi. Ale mieli dość pieniędzy by zapłacić za jej usługi.
Skinęła głową. Ujęła jego ramię i ruszyli powolnym krokiem. Taka milcząca i potulna Annie wydawała się niemal nieśmiała. Nieśmiała dziwka, też coś. Choć i takie się trafiały: słodkie, niewinne i potwornie brutalnie zdeptane przez życie.
Ich kroki odbijały się echem w całej ulicy. Światło jednej latarni zamigotało niespokojnie, kiedy obok niej przechodzili. Odgłosy śmiechów, pijackich zamieszek, a nawet wycia psów oddalały się powoli. Wszystko cichło, w końcu do tego stopnia, że Annie słyszała bicie własnego serca, a ponadto chrapliwy oddech towarzysza. Ten oddech zwrócił na siebie jej uwagę. Nie przypominał rytmicznego, uspokojonego wdychania i wydychania powietrza. Brzmiało to raczej jakby mężczyzna powstrzymywał się przed czymś, a przy tym potwornie męczył. Jakby walczył z samym sobą. To wzbudziło jej podejrzenia.
Za późno jednak zareagowała, nie zdążyła właściwie zinterpretować łączących się ze sobą przypadków.
Mężczyzna chwycił ją mocno za szyję, odbierając jej możliwość złapania oddechu. Dużą dłoń przycisnął do jej twarzy. Starała się krzyczeć. Ugryzła mocno jego skórę, w ustach poczuła rdzawy smak krwi.
Świat zawirował jej przed oczyma, kiedy stanowczym ruchem odepchnął ją. Niefortunne zrządzenie losu sprawiło, że wpadła prosto na ścianę jakiejś kamienicy.
Ciemna uliczka.
Z trudem łapiąc oddech upadła na zimną, nieprzyjazną ulicę. Ujrzała twarz mężczyzny nad sobą. Nadal nie rozróżniała jego rysów, nie potrafiła połączyć kawałków jego postaci w całość, ale… nie, to niemożliwe…
Czerwone ślepia.  
Oddychała spazmatycznie. Wstrząsnął nią jakiś nagły dreszcz, wigor wstąpił na powrót w jej ciało mimo wszechogarniającego bólu. Starała podnieść się, ale zdołała tylko dźwignąć się na łokcie. Oprawca brutalnie uderzył jej głową o bruk. Zamknęła oczy, gdyby w strachu, stresie i bólu była choć trochę świadoma wyczułaby na policzkach piekące łzy.
Coś zimnego spoczęło na jej szyi. Znała to narzędzie. Kiedyś gang z Whitechapel groził jej sztyletem. W ostrzu wyczuła misteryjne zdobienia. Mężczyzna używał szlachetniejszych narzędzi niż gang. Otworzyła oczy i załkała głośno. Starała się krzyknąć, ale nie znalazła w sobie wystarczająco dużo siły. 
Stanowczy ruch, płytkie cięcie.
Zacharczała nieelegancko. Zachłysnęła się własną krwią. Metaliczny zapach ją odurzał, teraz otępiała nawet na ból patrzyła jak mężczyzna przygląda się jej gorączkowo. Światło księżyca oświetliło jego twarz. Zanim jednak zdążyła zinterpretować jego rysy zadał jej pierwszy cios. Wzdrygnęła się konwulsyjnie, wypluwając przy tym krew.
Dlaczego jej nie zabił? Wystarczyło jedno głębsze pchnięcie. A on tylko zadawał jej coraz to nowe rany, z coraz większym zapałem jakby był dzieckiem malującym farbami. Nie widział, że sprawiał jej niemożliwy do wytrzymania ból? Ach. Jemu sprawiało to przyjemność. Co za ironia. Na tym właśnie polegała jej praca, na sprawianiu innym przyjemności.
W prześwicie świadomości zdała sobie sprawę z własnej głupoty. Niepotrzebnie krzyczała – i tak nikt by jej nie usłyszał.
Dusiła się własną krwią.
Czerwone ślepia.
Sztylet czy brzytwa?
Annie drgnęła, a potem znieruchomiała. Jej oczy wypełniła odrażająca pustka.
Rozpruwacz jednak nie dokończył jeszcze swojej pracy.
-Jutro twoją nerkę dostanie policja, pani.- szepnął, a w ciemności błysnął straszny uśmiech.-Dołączę pozdrowienia.

___________________________________________________
Nie mam kogo męczyć opowiadaniami o mordercach. To pomęczę Was ;-;