Na wstępie mogę powiedzieć, że nigdy nie zdarzyło mi się pisać pamiętnika. Nie miałem doświadczenia z dziennikiem, opowiadaniami. W lepszych czasach napisałem kilka wierszy, ale wszystkie skończyły w płomieniach. Uznałem je za żałosne i bardzo ekshibicjonistyczne. Czy ekshibicjonizm w tego typu utworach boli? Jeśli jest się szczerym, oczywiście.
Proza i liryka mają to do siebie, że
nie zawsze trzeba być szczerym. Można zapełniać płonącymi kłamstwami kolejne
strony, a nuż okaże się to materiałem na dobrą książkę. Dla przykładu: jestem
zupełnie gotów napisać tutaj, że zapałałem swego rodzaju uczuciem do uczennicy,
a wy jesteście gotowi w tę brudną bzdurę uwierzyć. Na tym polega magia książek,
które nie są ani biografiami, ani reportażami, a i w tych zdarza się coś
wyolbrzymiać, wydmuchiwać jak szkło, zabarwiać jak czystą wodę czerwoną krwią.
Ostatnia spowiedź – tak to ujmijmy –
powinna być łzawa i szczera, ale ja nigdy nie nawykłem do trzymania się pewnych
określonych reguł narzuconych przez społeczeństwo na społeczeństwo. Męczy mnie
przypinanie ludzi do określonych grup, instytucji. Nawet tytuł nauczyciela był
dla mnie niezręczny, choć przyznam, że pokrzepiający. Musiałem jednak uczyć
bałwanów, którzy nigdy mnie nie rozumieli. Nie doceniali ulotnej sztuki
warzenia eliksirów, która przy dobrych wiatrach i odpowiedniej ilości wiedzy
mogłaby uratować te ich bezużyteczne tyłki. Takie życie. Padół łez, kiedy jest
się otoczonym debilami i idiotami bez wyobraźni, chłopaczkami z zza wysokim
libido jak na przedostatni rok w Hogwarcie i dziewczynkami, które bywają
bardziej przejęte ułożeniem fałd szaty – serio, kto się nad tym zastanawia, jak
nie wariatki – niż wynikami swoich egzaminów.
Ten padół łez dobiega dla mnie końca.
Powinienem się cieszyć. Apatia mi nie pozwala. Mam umysł bardziej trzeźwy niż
zazwyczaj, myśli krążą wewnątrz mojej czaszki jak kruki, dziobiąc moją
świadomość, pastwiąc się nad moją bezbronnością.
Swego czasu usłyszałem, że sam
przypominam kruka. To pewnie przez nos. Nie moja wina, że jest taki garbaty,
tylko genów mojego ojczulka. Przestańcie zwracać na to uwagę. Jeśli się nie da,
to po prostu udawajcie. Mam dość mugolskich dzieci, które wytykają mnie na
ulicy. I to wszystko przez jedną małą część twarzy. Tak, małą w porównaniu z
resztą, nie czepiać się.
Mam dziwne poczucie, że zaczerpnąłem
języka uczniów. Nie wiem nawet skąd wzięło mi się to „czepiać się” użyte w
takim, a nie innym kontekście.
Powinienem lamentować. Płakać, ronić
krokodyle łzy.
Nigdy nie widziałem krokodyla, który
ronił łzy.
Nigdy nie widziałem jakiegokolwiek
krokodyla.
Moje życie rzeczywiście nie miało ani
sensu, ani brzmienia, ani smaku. Jak mogłem żyć tyle lat i ani razu nie widzieć
żadnego przeklętego krokodyla?!
Może to gorączka. Być może przez nią tak
się zachowuję. Spisuję ostatnie chwile swojego życia, siedząc za murami
Hogwartu. Wokół mnie świszczą zaklęcia. Wypowiadane, krzyczane i szeptane
formułki powtarzają się, mają smak modlitwy. Gorzkiego i bezsensownego błagania
o błogosławieństwo – i tak wszyscy umrzemy. Krąg życia czy coś w ten deseń.
Chyba gdzieś o tym czytałem.
Można powiedzieć, że książki
zajmowały większą część mojej egzystencji. Jak widać – i teraz zajmują, właśnie
w tej chwili. Znajdą kiedyś te kilka stron i zrobią z tego bestseller.
Zobaczycie. Właśnie wtedy zobaczycie, kiedy czytając Proroka Codziennego,
zerkniecie na tę kolumnę z rankingiem Najgorętszych Książek Roku, a na
pierwszym miejscu będzie widnieć to wspomnienie bitwy.
W dzieciństwie nie stykałem się z
książkami. Matka je dla mnie przemycała, ale ojciec nie pozwalał mi chować
haczykowatego nosa w kolejnym grubym tomie o magii. Nie pochwalał ani samego
aktu czytania, ani tego typu ksiąg. Z początku był dla mnie łagodny. Jakaś
cząstka jego duszy pozostawała moralna, jakaś iskierka zapalała się, kiedy
widział mnie w kącie – skulonego, czarnego obdartusa, własnego syna. Bił tylko
matkę. Uderzał ją na moich oczach, a potem ciągnął do sypialni. Nie protestowała.
Kochała tego drania, kochała nas obu – łajdaków, którzy wnieśliśmy do jej życia
wyłącznie ból. Łzy ciekły jej z oczu, kiedy iskierka w duszy wypaliła się
całkowicie i siniaki pojawiły się i na moim bladym ciele – chudym jak u
kościotrupa. Odwracała głowę, kryła się w czarnych włosach (takich samych
zresztą jak moje) i zaciskała wargi do krwi. Udawała dumną, bo dumę miała w
genach. Dumy nauczyli ją w Hogwarcie, dumę wpoiła jej rodzina. Unosiła
podbródek – że niby jest „ponad to” – a ja wiedziałem, że skrywa za zasłoną
tłustych włosów tańczące strumienie łez i to jak krzywi się z niemocy.
Widziałem jak te łzy i ta niemoc skapują z tego zadartego podbródka.
Szlag, w Proroku nie ma kolumny z
najgorętszymi książkami roku.
Zielony strumień przepłynął tuż obok
mojego ucha. Jeśli umrę w trakcie pisania któregoś zdania, będzie to bardzo
poetyckie, prawda?
Nie chcę walczyć po niczyjej stronie.
Ktoś zawsze wybierał za mnie. Lucjusz przyłączył się do Śmierciożerców – ja też
przyłączyłem się do Śmierciożerców. Lily trwała po dobrej stronie – ja też
chciałem być dobry. Dumbledore wysłuchał moich błagań, nakazał mi być dobrym.
Dobrym człowiekiem.
Zawsze szukałem akceptacji. Przez
całe swoje życie chciałem mieć grono cholernych przyjaciół, którzy zapewniliby
mi tę odrobinę cholernej akceptacji dla moich cholernie ciemnych praktyk.
Chciałem cholerną dziewczynę, która by mnie cholernie mocno kochała pomimo cholernych
wad. Pragnąłem cholernego domu z cholernie zielonym ogródkiem, gdzie mógłbym
hodować cholerne warzywa na cholerne eliksiry. Chciałem być cholernie normalnym
i cholernie szczęśliwym człowiekiem. A byłem tylko cholerną skorupą po człowieku.
Przez całe życie. Cholera.
Nigdy nie chciałem dziecka. Nie po
tym jak pamiętałem moje dzieciństwo.
Jestem zmęczony i nie chcę walczyć.
Już chyba mówiłem. Dumbledore i Voldemort szarpali mnie między sobą jakbym był
pluszowym misiem z przydługimi ramionami i nosem. I włosami. Lubię moje włosy.
Serio. Nie przepadam za szamponem, bo ojciec kiedyś napoił mnie podobnym. Matka
kupiła go, bo zobaczyła jak dzieciaki z sąsiedztwa się ze mnie śmieją, a ich rodzice
patrzą z pogardą. Ojciec zobaczył butelkę, innego rodzaju butelkę już wcześniej
wypił (preferował jakieś niszowe wina i whisky, o ile dobrze pamiętam) i
nawrzeszczał na biedną kobietę, która chciała jakoś ukoić podłe życie syna. Memłał
wyrazy w ustach, a potem chwycił ją za włosy i uderzył jej kolanami o podłogę.
Coś chrupnęło. Dobrze pamiętam ten straszny dźwięk.
Chciałem się na niego rzucić i
zrobiłbym to, gdyby nie złapał mnie zanim zdążyłem otrząsnąć się z otępienia.
Chudy, mizerny chłopiec, który jedzenie pamiętał jedynie jako mgliste
wspomnienie wczorajszego poranka nie miał szans z wysokim i postawnym mężczyzną
o gąbczastej twarzy alkoholika, jakim był mój ojciec.Gorzki smak szamponu był niczym w
porównaniu z odrażającym smakiem wymiocin. Doznawać torsji, to jak wypluwać
własną duszę. Wypruwać siebie.
Cóż, nie wiedziałem, że tkwią we mnie
małe kawałki marchewki i tak dużo zgniłej zieleni. Zgniłej dosłownie. Nie wiem
w jaki sposób z mojego pustego żołądka wydostało się tyle tej śmierdzącej brei.
Kropelki potu na skroniach i niekończące się linijki śliny wydawały się w
majakach choroby zrobione z jednej i tej samej cieczy.
Ano, takie życie. Nie pijcie
szamponu, dzieci. Nie zakochujcie się też w rudych i nie ufajcie starcom,
którzy udają bezbronnych i bezzębnych, a za to z kieszeniami pełnymi dropsów.
Nie praktykujcie czarnej magii, bo to podobno niedobre. Mi tam się podobało.
Działa jak dragi. Wciąga i dodatkowo podwyższa samoocenę.Chciałbym teraz spróbować czegoś
bardziej odurzającego, a mniej uciążliwego jak ból. Może w końcu umrę. Dziwnie
jest tak siedzieć, kiedy wszyscy wkoło walczą o lepsze jutro i lepszy świat i
skomleć jak stara baba. Ale na co oni liczą? Połowa z nich nie wytrwa do końca
bitwy, wielu poniesie rany, jeszcze więcej straty. Stracić kogoś bliskiego to
tak jakby ktoś wbrew twojej woli i chęci pomocy wydrapał ci kawałek duszy.
Otwarta rana będzie krwawić przez długi czas, jej pielęgnacja nic nie da, wręcz
przeciwnie – wniesie do zadrapania zakażenie. Kiedy wciąż będziesz zdrapywał
strupy, rana nigdy się nie zagoi. Próbowałem sam zlizywać skaleczenie, ale ono
tylko się jątrzyło. Nie miałem pod ręką kota ze zbawiennym językiem, który
mógłby mi pomóc. Rana zaczęła gnić i do tej pory czuje jej odór – metaliczny posmak
wspomnień, mokry zapach wyobrażeń, dym przeszłości. Zadrapanie zostało mi po
stracie Lily, ale mam więcej blizn na duszy. Każdy jakieś ma, moje różnią się
jedynie stopniem głębokości i ostrym procesem gnicia.
Zawsze równomiernie rozdrapuję
wszystkie strupy. Nadal nie mam kota.
Właściwie mojego życia uczuciowego
jako takiego nigdy nie było. Jedna kobieta powiedziała mi kiedyś, że moje oczy
wyglądają pięknie w ciemności. Za dużo wypiła, jak mniemam. Tak, to z pewnością
to. Nikt nigdy niczego nie dojrzał w moich oczach. Wszyscy opisują je jako
zimne i okropnie przenikliwe, ale bez wyrazu.
Żadna nigdy nie poleciałaby na czarne
oczy. Tylko wariatki i kobiety marzące o psychopatach lecą na czarne oczy.
Przynajmniej na tak czarne jak moje, bo jest kilka rodzajów ciemnych oczu.
Wszystko zależy od twarzy. Moje oczy są głęboko osadzone w bladej twarzy,
chudej i pociągłej, przy czym wyróżniają się rozmiarem i intensywnością
spojrzenia. Wyglądam jak trup. Co innego, kiedy kobieta złapie się na oczy
mocno ociosane i umieszczone w twarzy ciemnej karnacji.
O, słodka Śmierci przez duże „ś”! Mam
kompleksy jak moje uczennice! Jeszcze chwila i zacznę skiałczeć, że mam za
grube nogi! A te akurat mam całkiem zgrabne.
Coś jest ze mną widocznie nie tak,
skoro przez tę okrutną apatię przebija się moje podłe i nikłe poczucie humoru.
Wspominam swoje życie i czuję w ustach gorzki smak szamponu, który ładnie
pachniał. Nie płaczę jednak, moje serce bije swoim unormowanym rytmem, a mi
wcale nie jest smutno. Ani trochę. Nie jest też wesoło. Patrzę właśnie na
młodego Weasley’a, który wykręca sobie nadgarstek, rzucając kolejne zaklęcia.
Aż dziw, że mu ta ręka ze stawu nie wypadła.
Oni wszyscy oczekują lepszego jutra i
zwycięstwa dobra. Nie wiedzą, że lepsze jutro nie istnieje? Czy problemy
codzienności, kiedy już wszystkie rany zostaną zaszyte, a wspomnienie wojny
przykryte przezroczystą kotarą, nie są niepomiernie bardziej męczące niż
dreszcz emocji, jaki wywołuje bliskość śmierci? Tym razem przez małe „ś”.
Kretynie, siedzisz tutaj prawie
bezpieczny i mówisz o jakimś pieprzonym dreszczu.
Wraz z kolejnymi wersami tego, co
piszę tracę poczucie właściwego języka. To nie jest dobre. Czuję się jakbym
zapadał się w ciemność. Nawet nie w sen. W ciemność. Wszechogarniającą czerń,
która jest jednocześnie kojąca jak koc i zdradziecka jak gęsta mgła. Ma się
przemożną ochotę na nią rzucić, bo z wyglądu przypomina gęsty puch, coś
niewyobrażalnie przyjemnego, ale w rzeczywistości jest tylko zimnym złudzeniem.
Coś się dzieje. Granger osłania
Weasley’a przed zaklęciem i pada. Po czym wstaje. Co ona ma w sobie, że znajduje
tyle chęci do walki? Czarodzieje kręcą się wszędzie jak muchy. Nad nimi
rozgwieżdżone niebo, kpi sobie z nich wszystkich, z ich głupiej agresji,
niepotrzebnej nikomu wojny. Sam nigdy się o to nie prosiłem. Chciałem mieć
spokój, już mówiłem. Nigdy nie angażowałem się w wojny. Nie lubię cudzych spraw
i cudzych wspomnień, nie przepadam za polityką. Tym właśnie jest wojna.
Dumbledore zginął, bo miał w pamięci bohaterską postawę Lily, bo pałał uczuciem
do tego przeklętego złotego chłopca o jej zielonych oczach. Voldemort chciał
udowodnić swoją władzę, podźwignąć się z czarnego koca okropnego dzieciństwa i
dziwnych genów. Podobnie jak ja, tylko, że ja nie latam po świecie jak ten
debil, wymachując jakimś patykiem i ruszając językiem jakbym miał rzeczywistą
chętkę na pomarszczone palce dyrektora Hogwartu.
O, a mówiłem, że spałem kiedyś z
Bellatrix? O tym trzeba wspomnieć, bo to podnosi z podłogi moje doświadczenie
łóżkowe. Trudno z nią wytrzymać. Ta cholera nigdy nie ma dość, cały czas jęczy
coś o jakimś mrocznym panie i lubuje
się w różnych dziwnych sadystycznych praktykach. Nigdy więcej nie spróbowałem i
nikomu nie polecam.
Strasznie się wyrażasz, Severusie,
nieładnie tak, Severusie. Ciekawe, gdzie się podziała McGonagall? Wytężam wzrok
i dostrzegam ją w tumanach kurzu, wśród krzyków i kaszlu, złości i chęci
przeżycia. Jest starsza ode mnie, a giętka i szybka jak kotka, która pozostaje
jej animagiczną formą. Przez całe moje życie w Hogwarcie ciągle mnie pouczała.
Wahała się od całkowitego braku zaufania wobec mnie aż do niemalże matczynych
uczuć. Litowała się nade mną. Nienawidzę, kiedy ktoś się nade mną lituje.
W czasach mojego dzieciństwa opieka
społeczna kilka razy starała się do nas zbliżyć. Ojciec nakazywał matce zrobić
to swoje „czary mary” i każdy wysłannik tej zacnej instytucji odchodził od
naszego starego domu z głową pustą i beztroską. W końcu przestali nas
nachodzić, a sąsiedzi przyzwyczaili się do tego, iż nasza sytuacja jest nie do
poprawy.
Miałem ochotę zabić mojego ojca, ale
tego nie zrobiłem. Sam to zrobił. Któregoś ranka się nie obudził. Matka
wylewała nad nim łzy, a ja byłem spokojny. Spokój ten był chwilowy, ale tak
niezmącony i tak błogi, że poddawałem się mu z przyjemnością, póki nie trzeba
było wezwać kogoś, by zabrali ciało, dokonali formalnej obdukcji i stwierdzili
przyczynę śmierci. Należało doprowadzić dom i moją matkę do stanu „do przyjęcia”,
by komuś znowu nie przyszło wezwać opieki.
Dziwi mnie, że Ministerstwo się nami
nie zainteresowało. Powinno mieć specjalny wydział, który specjalizowałby się w
takich sprawach. Nie wszystkie rodziny czarodziejów są idealne. Weasley’owie na
przykład jak nic potrzebowali pieniędzy. Ktoś powinien im pomóc. Powinien
sprawdzić, co się działo w Malfoy Manor przez te wszystkie lata.
Kurz, oddech martwych kamieni uderza
moje oczy. Chyba zaczęły łzawić. Przez chwilę nic nie widzę, potem otrząsam
się, ale tutaj już nikogo nie ma. Pole bitwy opustoszało. Wieża Gryfonów zdaje
się trochę chwiać. To dobrze, takie rzeczy ceni się w mugolskiej
rzeczywistości. Gwiazdy nadal kpią. Powietrze jest zimne i nakłuwa od środka
moją klatkę piersiową. Czy to już koniec? To tak jakbym połykał kruszony lud.
Czuję jakiś dziwny zapach, ale zapach ten mąci mi w głowie. Poza oczywistym
piaszczystym odorem kurzu i dalekim zapachem lasu czuję chyba perfumy. Perfumy?
Nienawidzę perfum.
Jakieś oczy biegają nade mną, nie
rozróżniam twarzy. Wszystko jest takie zamazane. Wszystko robi się takie
niewyraźne. Zapadam się. Topię się we mgle. Mgła mnie pochłania, otula, ale w
rzeczywistości jest bardzo zimna. Zimno mi. Jestem zmęczony tym wszystkim,
kpijcie, gwiazdy. Kpijcie z mojej śmierci, wy podłe małe punkciki na
rozgoryczonym niebie.
*
Obudziłem się. Cholera. Wcale nie w
niebie. Cholera. W piekle tym bardziej. Cholera. Skrzydło szpitalne przetrwało.
Nie tak sobie wyobrażałem pobudkę po wojnie. Za oknem pada, deszcz zmywa krew i
liże rany. Po co, skoro wygląda na to, że większość zachowała lub zyskała swoje
koty?
W ogóle nie wyobrażałem sobie pobudki po wojnie.
W ogóle nie wyobrażałem sobie pobudki po wojnie.
Niebo roni łzy nad polem bitwy, a
jeszcze wczoraj gwiazdy śmiały się z nas wszystkich. Wczoraj. Być może wcześniej,
nie wiem ile czasu minęło. Wiem tylko, że żyję. Nazwali mnie bohaterem, nie
dostrzegają, że nadal jestem wyłącznie pustą skorupą. Bez marzeń, bez
wyobrażeń, bez kobiety, której mógłbym szukać i bez chęci do poszukiwań nowej.
Sztuczni przyjaciele, którzy przez tyle lat mieli mnie za nietoperza, za kruka,
za paskudę, za drania, za dupka, za drętwego czarnoksiężnika teraz nazywają
mnie bohaterem. Czy mojej szlachetności nie dało się dostrzec wcześniej, skoro
tak bardzo teraz was nią rażę?
Nie jestem złym człowiekiem. Boli
mnie serce i wiem, że nie jestem też dobry. Nie wiem kim jestem, ale na pewno
nie bohaterem. W żadnych oczach. To tylko pieprzone placebo.
Ostatnia spowiedź sprzedałaby się
lepiej, gdybym umarł. Cholera. Nie będzie specjalnej kolumny w Proroku, nie
będzie rankingu. Nie będzie też brutalnego seksu z Bellatrix i kobiety, która
powiedziała, że mam piękne oczy. Nie będzie Lily, ale nie będzie też tego
Pottera. Pluję jadem, gdy wymawiam to nazwisko, ale jednocześnie potrafię je
uszanować. Kochała go, tak mi się przynajmniej wydaje. Mnie też kochała, jestem
tego pewien.
Nowe jutro czy ty istniejesz, czy
tylko gwiazdy znów ze mnie kpią?
_______________________________________________________________
_______________________________________________________________
Ba-dum-tsss. Czy ktoś się mnie tutaj
spodziewał? Ano, po skończeniu "Rzeźni numer pięć" postanowiłam
napisać coś w klimatach tego kuglarza Vonneguta. Tak powstała ostatnia spowiedź
Severusa, która dużo pomija, dużo pozostawia niedopowiedziane i w sumie trochę
sprowadza Severusa do roli apatycznego drania. Myślę, że dosyć absurdalne i
bardzo chaotyczne. "Przypomina nieco telegraficzno-schizofreniczne utwory
Tralfmadorii, planety, z której przylatują latające talerze. Pokój z
wami".
Powinnam mieć do tego jakąś piosenkę.
https://www.youtube.com/watch?v=e2G8EWy-plM
Teraz jak tak na to patrzę, to
stwierdzam, że to jest mocno popieprzone. Lubię to określenie. Chciałam
narysować czaszkę, ale stwierdziłam, że pieprzę taką robotę i przerobię na
Pratchettowską Śmierć.
Z góry przepraszam za jakieś błędy
interpunkcyjne czy literówki, wybaczcie, ale nie sprawdziłam dokładnie.
Odnośnie mojej długiej nieobecności.
Nie to, że straciłam wenę. Po prostu poczucie obowiązku oddala mnie od świata
Severusa i reszty. Nie oddziałuje na mnie w aspekcie bloga, a w innych,
rzeczywistych. "Ale halo, koleżanko. Są wakacje, masz na wszystko
czas". Nie. Dzień jest dla mnie za krótki, a nie mogę zdobyć się na
wcześniejsze wstawanie.
Powinnam się częściej pojawiać, wiem.
Dla mnie wakacje są ciężkie. W odosobnieniu zamieniam się w Raskolnikowa,
dopada mnie nerwica wykreowana przez hipochondrię, nie śpię dobrze i ciągle mam
sobie coś do zarzucenia. Jestem jedyną osobą na tym świecie, która oczekuje z
niecierpliwością rozpoczęcia roku szkolnego. Tego roku, potem może i ze mnie
gwiazdy zakpią.
Pragnę przeprosić i prosić o
sugestie, co do tego, co ewentualnie mogłabym napisać. Jakoś bardziej
szczegółowo, jeśli ktoś reflektuje. Dziękuję za uwagę, znowu mowa dłuższa niż
opowiadanie, ja trzeźwa jestem, dobranoc.
Wiem, że nigdy o to nie proszę, ale
gdyby ktoś chciał skomentować, moglibyście trochę dłużej? Konstruktywna i długa
krytyka cieszy mnie bardziej niż krótka pochwała, uwierzcie. Jeśli macie zamiar
chwalić, powiedzcie za co, z góry dziękuję. Konstruktywne komentarze to coś, co
naprawdę kocham i podziwiam osoby, którym chce się je pisać.