wtorek, 24 września 2019

Nowości i marności

Cześć i nogą, mam melancholię. Nie znaczy to, że mam kaprys albo, że złapałam jakąś śmiertelną chorobę (choć melancholia jest czymś właśnie w takim rodzaju). Znaczy to, że mam ochotę robić coś, czego jeszcze do niedawna się wstydziłam. Chyba wyrosłam na tyle, żeby tu zajrzeć i pojrzeć na to z dystansu. Ostatnimi czasy bardzo sprawia mi przyjemność pisanie o naszych drogich bohaterach. Fanficki nabierają dla mnie nowego uroku, którego wcześniej nie dostrzegałam. I chyba trochę to pociągnę.
Mam coś nowego. Nie wiem, czy ta witryna się sprawdzi, ale chciałam spróbować.
Na Wspólnej Przyszłości zamieściłam podobny wpis, lecz bardziej winny, tak bym powiedziała.
Miło mi będzie znowu pchać coś w słowa i miło będzie się na tym skupić, ale to wielokrotne czytanie sprawia, że tekst żyje. I tego chciałabym znów od Was doznać. Dziękuję Wam za wszystko.

A oto to coś:

https://my.w.tt/YrkWAsSKf0

środa, 6 sierpnia 2014

Gwiazdy kpią z nas wszystkich



Na wstępie mogę powiedzieć, że nigdy nie zdarzyło mi się pisać pamiętnika. Nie miałem doświadczenia z dziennikiem, opowiadaniami. W lepszych czasach napisałem kilka wierszy, ale wszystkie skończyły w płomieniach. Uznałem je za żałosne i bardzo ekshibicjonistyczne. Czy ekshibicjonizm w tego typu utworach boli? Jeśli jest się szczerym, oczywiście.
Proza i liryka mają to do siebie, że nie zawsze trzeba być szczerym. Można zapełniać płonącymi kłamstwami kolejne strony, a nuż okaże się to materiałem na dobrą książkę. Dla przykładu: jestem zupełnie gotów napisać tutaj, że zapałałem swego rodzaju uczuciem do uczennicy, a wy jesteście gotowi w tę brudną bzdurę uwierzyć. Na tym polega magia książek, które nie są ani biografiami, ani reportażami, a i w tych zdarza się coś wyolbrzymiać, wydmuchiwać jak szkło, zabarwiać jak czystą wodę czerwoną krwią.
Ostatnia spowiedź – tak to ujmijmy – powinna być łzawa i szczera, ale ja nigdy nie nawykłem do trzymania się pewnych określonych reguł narzuconych przez społeczeństwo na społeczeństwo. Męczy mnie przypinanie ludzi do określonych grup, instytucji. Nawet tytuł nauczyciela był dla mnie niezręczny, choć przyznam, że pokrzepiający. Musiałem jednak uczyć bałwanów, którzy nigdy mnie nie rozumieli. Nie doceniali ulotnej sztuki warzenia eliksirów, która przy dobrych wiatrach i odpowiedniej ilości wiedzy mogłaby uratować te ich bezużyteczne tyłki. Takie życie. Padół łez, kiedy jest się otoczonym debilami i idiotami bez wyobraźni, chłopaczkami z zza wysokim libido jak na przedostatni rok w Hogwarcie i dziewczynkami, które bywają bardziej przejęte ułożeniem fałd szaty – serio, kto się nad tym zastanawia, jak nie wariatki – niż wynikami swoich egzaminów.
Ten padół łez dobiega dla mnie końca. Powinienem się cieszyć. Apatia mi nie pozwala. Mam umysł bardziej trzeźwy niż zazwyczaj, myśli krążą wewnątrz mojej czaszki jak kruki, dziobiąc moją świadomość, pastwiąc się nad moją bezbronnością.
Swego czasu usłyszałem, że sam przypominam kruka. To pewnie przez nos. Nie moja wina, że jest taki garbaty, tylko genów mojego ojczulka. Przestańcie zwracać na to uwagę. Jeśli się nie da, to po prostu udawajcie. Mam dość mugolskich dzieci, które wytykają mnie na ulicy. I to wszystko przez jedną małą część twarzy. Tak, małą w porównaniu z resztą, nie czepiać się.
Mam dziwne poczucie, że zaczerpnąłem języka uczniów. Nie wiem nawet skąd wzięło mi się to „czepiać się” użyte w takim, a nie innym kontekście.
Powinienem lamentować. Płakać, ronić krokodyle łzy.
Nigdy nie widziałem krokodyla, który ronił łzy.
Nigdy nie widziałem jakiegokolwiek krokodyla.
Moje życie rzeczywiście nie miało ani sensu, ani brzmienia, ani smaku. Jak mogłem żyć tyle lat i ani razu nie widzieć żadnego przeklętego krokodyla?!
Może to gorączka. Być może przez nią tak się zachowuję. Spisuję ostatnie chwile swojego życia, siedząc za murami Hogwartu. Wokół mnie świszczą zaklęcia. Wypowiadane, krzyczane i szeptane formułki powtarzają się, mają smak modlitwy. Gorzkiego i bezsensownego błagania o błogosławieństwo – i tak wszyscy umrzemy. Krąg życia czy coś w ten deseń. Chyba gdzieś o tym czytałem.
Można powiedzieć, że książki zajmowały większą część mojej egzystencji. Jak widać – i teraz zajmują, właśnie w tej chwili. Znajdą kiedyś te kilka stron i zrobią z tego bestseller. Zobaczycie. Właśnie wtedy zobaczycie, kiedy czytając Proroka Codziennego, zerkniecie na tę kolumnę z rankingiem Najgorętszych Książek Roku, a na pierwszym miejscu będzie widnieć to wspomnienie bitwy.
W dzieciństwie nie stykałem się z książkami. Matka je dla mnie przemycała, ale ojciec nie pozwalał mi chować haczykowatego nosa w kolejnym grubym tomie o magii. Nie pochwalał ani samego aktu czytania, ani tego typu ksiąg. Z początku był dla mnie łagodny. Jakaś cząstka jego duszy pozostawała moralna, jakaś iskierka zapalała się, kiedy widział mnie w kącie – skulonego, czarnego obdartusa, własnego syna. Bił tylko matkę. Uderzał ją na moich oczach, a potem ciągnął do sypialni. Nie protestowała. Kochała tego drania, kochała nas obu – łajdaków, którzy wnieśliśmy do jej życia wyłącznie ból. Łzy ciekły jej z oczu, kiedy iskierka w duszy wypaliła się całkowicie i siniaki pojawiły się i na moim bladym ciele – chudym jak u kościotrupa. Odwracała głowę, kryła się w czarnych włosach (takich samych zresztą jak moje) i zaciskała wargi do krwi. Udawała dumną, bo dumę miała w genach. Dumy nauczyli ją w Hogwarcie, dumę wpoiła jej rodzina. Unosiła podbródek – że niby jest „ponad to” – a ja wiedziałem, że skrywa za zasłoną tłustych włosów tańczące strumienie łez i to jak krzywi się z niemocy. Widziałem jak te łzy i ta niemoc skapują z tego zadartego podbródka.
Szlag, w Proroku nie ma kolumny z najgorętszymi książkami roku.
Zielony strumień przepłynął tuż obok mojego ucha. Jeśli umrę w trakcie pisania któregoś zdania, będzie to bardzo poetyckie, prawda?
Nie chcę walczyć po niczyjej stronie. Ktoś zawsze wybierał za mnie. Lucjusz przyłączył się do Śmierciożerców – ja też przyłączyłem się do Śmierciożerców. Lily trwała po dobrej stronie – ja też chciałem być dobry. Dumbledore wysłuchał moich błagań, nakazał mi być dobrym. Dobrym człowiekiem.
Zawsze szukałem akceptacji. Przez całe swoje życie chciałem mieć grono cholernych przyjaciół, którzy zapewniliby mi tę odrobinę cholernej akceptacji dla moich cholernie ciemnych praktyk. Chciałem cholerną dziewczynę, która by mnie cholernie mocno kochała pomimo cholernych wad. Pragnąłem cholernego domu z cholernie zielonym ogródkiem, gdzie mógłbym hodować cholerne warzywa na cholerne eliksiry. Chciałem być cholernie normalnym i cholernie szczęśliwym człowiekiem. A byłem tylko cholerną skorupą po człowieku. Przez całe życie. Cholera.
Nigdy nie chciałem dziecka. Nie po tym jak pamiętałem moje dzieciństwo.
Jestem zmęczony i nie chcę walczyć. Już chyba mówiłem. Dumbledore i Voldemort szarpali mnie między sobą jakbym był pluszowym misiem z przydługimi ramionami i nosem. I włosami. Lubię moje włosy. Serio. Nie przepadam za szamponem, bo ojciec kiedyś napoił mnie podobnym. Matka kupiła go, bo zobaczyła jak dzieciaki z sąsiedztwa się ze mnie śmieją, a ich rodzice patrzą z pogardą. Ojciec zobaczył butelkę, innego rodzaju butelkę już wcześniej wypił (preferował jakieś niszowe wina i whisky, o ile dobrze pamiętam) i nawrzeszczał na biedną kobietę, która chciała jakoś ukoić podłe życie syna. Memłał wyrazy w ustach, a potem chwycił ją za włosy i uderzył jej kolanami o podłogę. Coś chrupnęło. Dobrze pamiętam ten straszny dźwięk.
Chciałem się na niego rzucić i zrobiłbym to, gdyby nie złapał mnie zanim zdążyłem otrząsnąć się z otępienia. Chudy, mizerny chłopiec, który jedzenie pamiętał jedynie jako mgliste wspomnienie wczorajszego poranka nie miał szans z wysokim i postawnym mężczyzną o gąbczastej twarzy alkoholika, jakim był mój ojciec.Gorzki smak szamponu był niczym w porównaniu z odrażającym smakiem wymiocin. Doznawać torsji, to jak wypluwać własną duszę. Wypruwać siebie.
Cóż, nie wiedziałem, że tkwią we mnie małe kawałki marchewki i tak dużo zgniłej zieleni. Zgniłej dosłownie. Nie wiem w jaki sposób z mojego pustego żołądka wydostało się tyle tej śmierdzącej brei. Kropelki potu na skroniach i niekończące się linijki śliny wydawały się w majakach choroby zrobione z jednej i tej samej cieczy.
Ano, takie życie. Nie pijcie szamponu, dzieci. Nie zakochujcie się też w rudych i nie ufajcie starcom, którzy udają bezbronnych i bezzębnych, a za to z kieszeniami pełnymi dropsów. Nie praktykujcie czarnej magii, bo to podobno niedobre. Mi tam się podobało. Działa jak dragi. Wciąga i dodatkowo podwyższa samoocenę.Chciałbym teraz spróbować czegoś bardziej odurzającego, a mniej uciążliwego jak ból. Może w końcu umrę. Dziwnie jest tak siedzieć, kiedy wszyscy wkoło walczą o lepsze jutro i lepszy świat i skomleć jak stara baba. Ale na co oni liczą? Połowa z nich nie wytrwa do końca bitwy, wielu poniesie rany, jeszcze więcej straty. Stracić kogoś bliskiego to tak jakby ktoś wbrew twojej woli i chęci pomocy wydrapał ci kawałek duszy. Otwarta rana będzie krwawić przez długi czas, jej pielęgnacja nic nie da, wręcz przeciwnie – wniesie do zadrapania zakażenie. Kiedy wciąż będziesz zdrapywał strupy, rana nigdy się nie zagoi. Próbowałem sam zlizywać skaleczenie, ale ono tylko się jątrzyło. Nie miałem pod ręką kota ze zbawiennym językiem, który mógłby mi pomóc. Rana zaczęła gnić i do tej pory czuje jej odór – metaliczny posmak wspomnień, mokry zapach wyobrażeń, dym przeszłości. Zadrapanie zostało mi po stracie Lily, ale mam więcej blizn na duszy. Każdy jakieś ma, moje różnią się jedynie stopniem głębokości i ostrym procesem gnicia.
Zawsze równomiernie rozdrapuję wszystkie strupy. Nadal nie mam kota.
Właściwie mojego życia uczuciowego jako takiego nigdy nie było. Jedna kobieta powiedziała mi kiedyś, że moje oczy wyglądają pięknie w ciemności. Za dużo wypiła, jak mniemam. Tak, to z pewnością to. Nikt nigdy niczego nie dojrzał w moich oczach. Wszyscy opisują je jako zimne i okropnie przenikliwe, ale bez wyrazu.
Żadna nigdy nie poleciałaby na czarne oczy. Tylko wariatki i kobiety marzące o psychopatach lecą na czarne oczy. Przynajmniej na tak czarne jak moje, bo jest kilka rodzajów ciemnych oczu. Wszystko zależy od twarzy. Moje oczy są głęboko osadzone w bladej twarzy, chudej i pociągłej, przy czym wyróżniają się rozmiarem i intensywnością spojrzenia. Wyglądam jak trup. Co innego, kiedy kobieta złapie się na oczy mocno ociosane i umieszczone w twarzy ciemnej karnacji.
O, słodka Śmierci przez duże „ś”! Mam kompleksy jak moje uczennice! Jeszcze chwila i zacznę skiałczeć, że mam za grube nogi! A te akurat mam całkiem zgrabne.
Coś jest ze mną widocznie nie tak, skoro przez tę okrutną apatię przebija się moje podłe i nikłe poczucie humoru. Wspominam swoje życie i czuję w ustach gorzki smak szamponu, który ładnie pachniał. Nie płaczę jednak, moje serce bije swoim unormowanym rytmem, a mi wcale nie jest smutno. Ani trochę. Nie jest też wesoło. Patrzę właśnie na młodego Weasley’a, który wykręca sobie nadgarstek, rzucając kolejne zaklęcia. Aż dziw, że mu ta ręka ze stawu nie wypadła.
Oni wszyscy oczekują lepszego jutra i zwycięstwa dobra. Nie wiedzą, że lepsze jutro nie istnieje? Czy problemy codzienności, kiedy już wszystkie rany zostaną zaszyte, a wspomnienie wojny przykryte przezroczystą kotarą, nie są niepomiernie bardziej męczące niż dreszcz emocji, jaki wywołuje bliskość śmierci? Tym razem przez małe „ś”.
Kretynie, siedzisz tutaj prawie bezpieczny i mówisz o jakimś pieprzonym dreszczu.
Wraz z kolejnymi wersami tego, co piszę tracę poczucie właściwego języka. To nie jest dobre. Czuję się jakbym zapadał się w ciemność. Nawet nie w sen. W ciemność. Wszechogarniającą czerń, która jest jednocześnie kojąca jak koc i zdradziecka jak gęsta mgła. Ma się przemożną ochotę na nią rzucić, bo z wyglądu przypomina gęsty puch, coś niewyobrażalnie przyjemnego, ale w rzeczywistości jest tylko zimnym złudzeniem.
Coś się dzieje. Granger osłania Weasley’a przed zaklęciem i pada. Po czym wstaje. Co ona ma w sobie, że znajduje tyle chęci do walki? Czarodzieje kręcą się wszędzie jak muchy. Nad nimi rozgwieżdżone niebo, kpi sobie z nich wszystkich, z ich głupiej agresji, niepotrzebnej nikomu wojny. Sam nigdy się o to nie prosiłem. Chciałem mieć spokój, już mówiłem. Nigdy nie angażowałem się w wojny. Nie lubię cudzych spraw i cudzych wspomnień, nie przepadam za polityką. Tym właśnie jest wojna. Dumbledore zginął, bo miał w pamięci bohaterską postawę Lily, bo pałał uczuciem do tego przeklętego złotego chłopca o jej zielonych oczach. Voldemort chciał udowodnić swoją władzę, podźwignąć się z czarnego koca okropnego dzieciństwa i dziwnych genów. Podobnie jak ja, tylko, że ja nie latam po świecie jak ten debil, wymachując jakimś patykiem i ruszając językiem jakbym miał rzeczywistą chętkę na pomarszczone palce dyrektora Hogwartu.  
O, a mówiłem, że spałem kiedyś z Bellatrix? O tym trzeba wspomnieć, bo to podnosi z podłogi moje doświadczenie łóżkowe. Trudno z nią wytrzymać. Ta cholera nigdy nie ma dość, cały czas jęczy coś o jakimś mrocznym panie i lubuje się w różnych dziwnych sadystycznych praktykach. Nigdy więcej nie spróbowałem i nikomu nie polecam.
Strasznie się wyrażasz, Severusie, nieładnie tak, Severusie. Ciekawe, gdzie się podziała McGonagall? Wytężam wzrok i dostrzegam ją w tumanach kurzu, wśród krzyków i kaszlu, złości i chęci przeżycia. Jest starsza ode mnie, a giętka i szybka jak kotka, która pozostaje jej animagiczną formą. Przez całe moje życie w Hogwarcie ciągle mnie pouczała. Wahała się od całkowitego braku zaufania wobec mnie aż do niemalże matczynych uczuć. Litowała się nade mną. Nienawidzę, kiedy ktoś się nade mną lituje.
W czasach mojego dzieciństwa opieka społeczna kilka razy starała się do nas zbliżyć. Ojciec nakazywał matce zrobić to swoje „czary mary” i każdy wysłannik tej zacnej instytucji odchodził od naszego starego domu z głową pustą i beztroską. W końcu przestali nas nachodzić, a sąsiedzi przyzwyczaili się do tego, iż nasza sytuacja jest nie do poprawy.
Miałem ochotę zabić mojego ojca, ale tego nie zrobiłem. Sam to zrobił. Któregoś ranka się nie obudził. Matka wylewała nad nim łzy, a ja byłem spokojny. Spokój ten był chwilowy, ale tak niezmącony i tak błogi, że poddawałem się mu z przyjemnością, póki nie trzeba było wezwać kogoś, by zabrali ciało, dokonali formalnej obdukcji i stwierdzili przyczynę śmierci. Należało doprowadzić dom i moją matkę do stanu „do przyjęcia”, by komuś znowu nie przyszło wezwać opieki.
Dziwi mnie, że Ministerstwo się nami nie zainteresowało. Powinno mieć specjalny wydział, który specjalizowałby się w takich sprawach. Nie wszystkie rodziny czarodziejów są idealne. Weasley’owie na przykład jak nic potrzebowali pieniędzy. Ktoś powinien im pomóc. Powinien sprawdzić, co się działo w Malfoy Manor przez te wszystkie lata.
Kurz, oddech martwych kamieni uderza moje oczy. Chyba zaczęły łzawić. Przez chwilę nic nie widzę, potem otrząsam się, ale tutaj już nikogo nie ma. Pole bitwy opustoszało. Wieża Gryfonów zdaje się trochę chwiać. To dobrze, takie rzeczy ceni się w mugolskiej rzeczywistości. Gwiazdy nadal kpią. Powietrze jest zimne i nakłuwa od środka moją klatkę piersiową. Czy to już koniec? To tak jakbym połykał kruszony lud. Czuję jakiś dziwny zapach, ale zapach ten mąci mi w głowie. Poza oczywistym piaszczystym odorem kurzu i dalekim zapachem lasu czuję chyba perfumy. Perfumy?
Nienawidzę perfum.
Jakieś oczy biegają nade mną, nie rozróżniam twarzy. Wszystko jest takie zamazane. Wszystko robi się takie niewyraźne. Zapadam się. Topię się we mgle. Mgła mnie pochłania, otula, ale w rzeczywistości jest bardzo zimna. Zimno mi. Jestem zmęczony tym wszystkim, kpijcie, gwiazdy. Kpijcie z mojej śmierci, wy podłe małe punkciki na rozgoryczonym niebie. 



*    


Obudziłem się. Cholera. Wcale nie w niebie. Cholera. W piekle tym bardziej. Cholera. Skrzydło szpitalne przetrwało. Nie tak sobie wyobrażałem pobudkę po wojnie. Za oknem pada, deszcz zmywa krew i liże rany. Po co, skoro wygląda na to, że większość zachowała lub zyskała swoje koty?
W ogóle nie wyobrażałem sobie pobudki po wojnie.
Niebo roni łzy nad polem bitwy, a jeszcze wczoraj gwiazdy śmiały się z nas wszystkich. Wczoraj. Być może wcześniej, nie wiem ile czasu minęło. Wiem tylko, że żyję. Nazwali mnie bohaterem, nie dostrzegają, że nadal jestem wyłącznie pustą skorupą. Bez marzeń, bez wyobrażeń, bez kobiety, której mógłbym szukać i bez chęci do poszukiwań nowej. Sztuczni przyjaciele, którzy przez tyle lat mieli mnie za nietoperza, za kruka, za paskudę, za drania, za dupka, za drętwego czarnoksiężnika teraz nazywają mnie bohaterem. Czy mojej szlachetności nie dało się dostrzec wcześniej, skoro tak bardzo teraz was nią rażę?
Nie jestem złym człowiekiem. Boli mnie serce i wiem, że nie jestem też dobry. Nie wiem kim jestem, ale na pewno nie bohaterem. W żadnych oczach. To tylko pieprzone placebo.
Ostatnia spowiedź sprzedałaby się lepiej, gdybym umarł. Cholera. Nie będzie specjalnej kolumny w Proroku, nie będzie rankingu. Nie będzie też brutalnego seksu z Bellatrix i kobiety, która powiedziała, że mam piękne oczy. Nie będzie Lily, ale nie będzie też tego Pottera. Pluję jadem, gdy wymawiam to nazwisko, ale jednocześnie potrafię je uszanować. Kochała go, tak mi się przynajmniej wydaje. Mnie też kochała, jestem tego pewien.
Nowe jutro czy ty istniejesz, czy tylko gwiazdy znów ze mnie kpią?        


_______________________________________________________________
Ba-dum-tsss. Czy ktoś się mnie tutaj spodziewał? Ano, po skończeniu "Rzeźni numer pięć" postanowiłam napisać coś w klimatach tego kuglarza Vonneguta. Tak powstała ostatnia spowiedź Severusa, która dużo pomija, dużo pozostawia niedopowiedziane i w sumie trochę sprowadza Severusa do roli apatycznego drania. Myślę, że dosyć absurdalne i bardzo chaotyczne. "Przypomina nieco telegraficzno-schizofreniczne utwory Tralfmadorii, planety, z której przylatują latające talerze. Pokój z wami".
Powinnam mieć do tego jakąś piosenkę. https://www.youtube.com/watch?v=e2G8EWy-plM
Teraz jak tak na to patrzę, to stwierdzam, że to jest mocno popieprzone. Lubię to określenie. Chciałam narysować czaszkę, ale stwierdziłam, że pieprzę taką robotę i przerobię na Pratchettowską Śmierć.
Z góry przepraszam za jakieś błędy interpunkcyjne czy literówki, wybaczcie, ale nie sprawdziłam dokładnie.
Odnośnie mojej długiej nieobecności. Nie to, że straciłam wenę. Po prostu poczucie obowiązku oddala mnie od świata Severusa i reszty. Nie oddziałuje na mnie w aspekcie bloga, a w innych, rzeczywistych. "Ale halo, koleżanko. Są wakacje, masz na wszystko czas". Nie. Dzień jest dla mnie za krótki, a nie mogę zdobyć się na wcześniejsze wstawanie.
Powinnam się częściej pojawiać, wiem. Dla mnie wakacje są ciężkie. W odosobnieniu zamieniam się w Raskolnikowa, dopada mnie nerwica wykreowana przez hipochondrię, nie śpię dobrze i ciągle mam sobie coś do zarzucenia. Jestem jedyną osobą na tym świecie, która oczekuje z niecierpliwością rozpoczęcia roku szkolnego. Tego roku, potem może i ze mnie gwiazdy zakpią.
Pragnę przeprosić i prosić o sugestie, co do tego, co ewentualnie mogłabym napisać. Jakoś bardziej szczegółowo, jeśli ktoś reflektuje. Dziękuję za uwagę, znowu mowa dłuższa niż opowiadanie, ja trzeźwa jestem, dobranoc.
Wiem, że nigdy o to nie proszę, ale gdyby ktoś chciał skomentować, moglibyście trochę dłużej? Konstruktywna i długa krytyka cieszy mnie bardziej niż krótka pochwała, uwierzcie. Jeśli macie zamiar chwalić, powiedzcie za co, z góry dziękuję. Konstruktywne komentarze to coś, co naprawdę kocham i podziwiam osoby, którym chce się je pisać.
  

niedziela, 20 kwietnia 2014

Do czego mogą doprowadzić nieprzemyślane decyzje, Ognista, spotkanie Śmierci, gra w pokera i gadatliwość Gryfonek

Miniaturka, którą Wam przedstawiam obejmuje zamówienie One Day Too Late i Shizune785.



Śmierć westchnął ciężko. Nie miał lekkiej roboty. Spojrzał smętnie na Severusa Snape’a. Właściwie to dziwne, że ludzie uwiecznili sobie raczej mroczne wyobrażenie o Śmierci. W gruncie rzeczy był miłym gościem, a podobno żadna praca nie hańbi, więc chodzenie po domach z kosą także nie może być zajęciem budzącym negatywne uczucia. Praca ta miała poza tym wiele wad, a papierkowa robota z wypełnianiem kalendarza i porządkowaniem dokumentów zupełnie Śmierć wykańczała. Po wprowadzeniu nowych procedur i przepisów był zajęty wypełnianiem umów i innych świstków bardziej niż kiedykolwiek. Kiedyś to się powiedziało, że się fakturę zgubiło, że piekło nie zając, że czyściec będzie stał jak stoi, a w obecnych czasach nawet praca Śmierci była niesamowicie utrudniona.
Po pomieszczeniu rozeszło się upominające chrząknięcie, a echo spotęgowało je. Śmierć w roztargnieniu rozejrzał się. Teraz bardziej niż kiedykolwiek czuł, że potrzebuje przynajmniej krótkiego urlopu. Tymczasem procedury zmieniły się także co do tego. Urlopu nie dostawało się od tak, szczególnie płatnego. Ciężko było. Niektórzy ludzie, po których przychodził wzdychali na jego widok i bełkotali coś o uwolnieniu się z padołu łez. Padół łez. Rzeczywiście, ale oni nie musieli czekać na zmiennika dokładnie tysiąc lat i jeden rok pozbawieni płatnego urlopu, możliwości premii, a co najważniejsze – ewentualnego wyższego stanowiska. To zabijało ambicje i wszelkie chęci do egzystencji. Nawet u Śmierci.
Chrząknięcie powtórzyło się, głośniejsze i bardziej nachalne. Teraz Ponury Kosiarz, jak go czasem nazywano, wreszcie zauważył stojącego nieopodal mężczyznę. Zawsze mu przeszkadzała ta nazwa. Ponury. Skąd pomysł, że ponury? Śmierć był bardzo zabawowym gościem, ale jego oczywista posada nie pozwalała mu na afiszowanie się z jego naturą.
Severus Snape wydał się Śmierci dosyć dziwny w obejściu. Ani to ładne, ani to brzydkie. Ani to przytulić, ani przegonić… Widać było, że Snape to twardy gość, ale coś w jego czarnych, nieprzebranie ciemnych oczach mówiło, że ma jakąś wyjątkowo uwierającą go słabość, która może w każdej chwili zachwiać jego prezencją. O. No to mieli coś wspólnego. Przynajmniej istniał jakiś punkt zaczepienia, nie to, co przy innych.
SŁUCHAM?- zapytał Śmierć uprzejmie.
Severus odchrząknął znowu, tym razem jednak z zakłopotania. Uniósł dumnie podbródek i spojrzał Śmierci prosto w puste oczodoły.
-Więc… ym…- zaczął niepewnie czarodziej, z każdym dziwnie wyartykułowanym dźwiękiem nabierając pewności.-Przyszedłem tu po kogoś.
PO KOGOŚ?
-Tak, zgadza się. Rozumiem, że to może wydawać się…- Snape chyba nie był pewny jak tytułować Śmierć.-…panu dziwne, ale tak sprawa wygląda.
JAK NIBY?
Severus odetchnął ciężko.
-Przyszedłem tu po osobę, którą pan raczył zabrać.
Śmierć pokiwał ze zrozumieniem głową. Posługa Śmierci, choć z daleka mogła wydawać się pasjonująca była raczej nudna. Wciąż te same podobne twarze, te same krzyki, te same błagania, żeby zabrać kogoś innego, rutyna. Najlepsi byli ci, co to się chcieli targować. Tym sposobem Śmierć w przeciągu kilkunastu lat zyskał sztuczną szczękę, kluczyki do auta (którym jednak posłużyć się nie mógł), kilka starych obrazów, a nawet tubkę niebieskiego brokatu. Dziwna kolekcja, ale sprzyjająca trybowi istnienia Śmierci. Oczywiście, Śmierć można było ograć. Czarownice to wykorzystywały. Wracając do Snape’a – tutaj Śmierć doznał uczucia powtórzenia, uczucia déjà vu.
BYŁ TU JUŻ KIEDYŚ TAKI, CO TO MIAŁ PODOBNĄ SPRAWĘ. JAKOŚ TAK DZIWNIE SIĘ NAZYWAŁ. W OGÓLE DZIWNY FACET. PRZYSZEDŁ PO TAKĄ RUDĄ. DO TEJ PORY NIE WIEM, CO ON W NIEJ WIDZIAŁ. MOŻE I LEPIEJ, ŻE ZOSTAŁA.
-Chyba wiem o kogo panu chodzi.
-TO DOBRZE, ALE JA NIE CHCĘ SOBIE TEGO PRZYPOMINAĆ. STRASZNIE ŻAŁOŚNIE TEN GOŚĆ WYGLĄDAŁ, A TARGOWAŁ SIĘ JAK NIKT. JESZCZE MI TU BRZDĘKOLIŁ POD UCHEM JAKIEŚ SMĘTY. GŁOS MIAŁ NIBY ŁADNY, ALE CO MU PO TAKIM JAK WYKORZYSTYWAŁ  GO TYLKO DO ŚPIEWANIA O SWOJEJ NIESZCZĘŚLIWEJ MIŁOŚCI?
 Snape wzruszył ramionami.
NO WŁAŚNIE. WIĘC, KTÓRA TO?
Czarodziej odruchowo przeczesał dłonią dosyć tłuste, czarne włosy. Wzruszył ponownie ramionami i zainteresował się poważnie swoimi butami. Kiedy tak trzymał pochyloną głowę jego spiczasty, haczykowaty nos wyzierał spośród smolistej grzywy włosów. Wydawał się dość zakłopotany, ale oczywiście Śmierć mógł się co do tego mylić. Nie znał się na ludziach. Miał po nich tylko przychodzić, ewentualnie czasem postraszyć, żeby nabrali chęci do przeżycia życia pozagrobowego. A z czarodziejami i czarownicami to już w ogóle szkoda gadać.
-Burza włosów, duże… oczy, taka niska.
RUDA?
-Broń Merlinie!
ZAWSZE PRZYCHODZĄ PO RUDE. ZROZUM TU TAKICH.
-Hermiona Granger się nazywa i ruda nie jest.
Hermiona Granger. Śmierć zrozumiał i pokiwał w zamyśleniu głową.
I CO Z TYM ZROBIMY?
Snape nadal wgapiał się w swoje buty, po czym zrozumiał, że to do niego w ogóle niepodobne i spojrzał dumnie prosto w czarne oczodoły, na których dnie tliły się słabe, niebieskie ogniki.
-Liczyłem na jakąś…- szybko stwierdził, że określenie „sugestia” byłoby zbyt nie na miejscu.-…jakieś wyzwanie z pana strony.
JAK WYZWANIE, TO ZAWSZE DO ŚMIERCI.
-Taka już chyba pana dola.
NIKT NIE MÓWIŁ, ŻE BĘDZIE ŁATWO.
-Życie jest brutalne.
POŚMIERTNE.
-Zgadza się, też.
Zapadła cisza z rodzaju tych, które napierają na postacie jeszcze przed chwilą połączone rozmową. Nie taka lepka cisza jak błoga ciemność, ale takie zimne, zimne milczenie jak lodowata woda, która uwiera i doprowadza do zaparcia tchu w piersiach.
MOŻEMY ZAGRAĆ.
-Zagrać?
RZUCENIE MI WYZWANIA ZA POŚREDNICTWEM GRY JEST DOPUSZCZALNE, NIE WIEDZIAŁ PAN?
-Naturalnie, że słyszałem.
Ludzie tacy jak Severus wolą przypłacić cenę własnego życia niż przyznać, że o czymś faktycznie nie słyszeli. To byłaby obraza dumy. I męskiego ego. A męskie ego to coś tak drażliwego jak poczucie głupoty u trolli. Które swoją drogą też mają męskie ego…
-Więc, w co zagramy?
NIE W SZACHY. NIE LUBIĘ SZACHÓW.
Severus ugryzł się prawdopodobnie w język, bo jego twarz nabrała wyrazu tych wszystkich nauczycielek baletu, które z kolei wyglądają jakby codziennie na śniadanie pożerały garści marynowanych cytryn.
-Też ich nie lubię. A w warcaby? Choć w sumie, to prawie to samo.
PRAWIE ROBI RÓŻNICĘ.
-To prawda. Szczególnie w pana pracy, jak zauważyłem.
JAK KTOŚ JEST PRAWIE MARTWY, TO MUSZĘ CZEKAĆ.
-No, tak, tak. A w bierki?
JUŻ RAZ SIĘ NA BIERKACH PRZEJECHAŁEM. NIE MA MOWY.
-Poker?
NIECH BĘDZIE. MA PAN MOŻE KARTY PRZY SOBIE?
Severus spojrzał po sobie na nowo zakłopotany. Pokręcił przecząco głową, chcąc jak najszybciej wydostać się z tych paskudnych podziemi pachnących stęchlizną i pleśnią. Właściwie w tej pleśni wyczuwał nutę cynamonu. Może jakiś odświeżacz powietrza. W każdym razie on sam nie wytrzymałby tu długo. Miejsce zamieszkania Śmierci nie przypominało w niczym jego lochów.[1]
ZARAZ SIĘ COŚ ZNAJDZIE.
Śmierć przełożył kosę z jednej kościstej ręki do drugiej i zaczął przeszukiwać poły swojej czarnej szaty. Snape zamrugał zdziwiony, kiedy w palcach Śmierci dojrzał grubą talię kart. Było to zdziwienie bardzo słuszne. Nikt, kto spotkał Śmierć nie miał czasu zastanawiać się co też kostucha trzyma pod peleryną. Rzadko kiedy nawet zauważano, że Śmierć nosi pelerynę. Ot, taki szczegół, co znaczy w ogromie wszechświata? I zgonu.
-Niech mi pan wybaczy, panie… - Severus chciał użyć jakiegoś stosownego tytułu, ale po chwili nie znalazł żadnego odpowiedniego.-…panie. Mogę potasować?
ALE ŻADNEJ MAGII.
-Naturalnie.
Snape przejął karty i potasował. Nie patrzył na talię, ale uśmiechając się lekko cały czas spoglądał na Śmierć. Rozdał po pięć kart i zabrał swój stosik.
ŻYWI PRODEM.
Severus rzucił okiem na swoje karty i pokazał je Śmierci.
CZTERY DAMY. NADZWYCZAJ WYSOKO.
Śmierć obejrzał własne karty i skrzyżował spojrzenie z czarnymi oczyma Snape’a.
CZTERY JEDYNKI. NIE MAM SZCZĘŚCIA DO KART.
Właściwie Śmierć coraz częściej przyłapywał się na obstawaniu przy twierdzeniu, że szczęście i śmierć to dwa bardzo różne i najbardziej oddalone od siebie słowa. Tak jakby szczęście nie mogło istnieć wspólnie ze zgonem. A przecież mogło. Chyba.
-To wszystko? Tak… łatwo poszło?
A CO, OCZEKIWAŁ PAN PŁOMIENI, SIARKI I WYZWANIA NA ŚMIERĆ I ŻYCIE? A, NIECH PANU BĘDZIE, SKORO PAN TAK BARDZO CHCE.
Śmierć nie zważał w tej chwili na nieme zaprzeczenia Severusa. W końcu czarodziej uderzył się otwartą dłonią w czoło i westchnął smętnie.
-Słucham.
PAN PAMIĘTA TEGO, CO TO PRZYSZEDŁ PO TĄ RUDĄ NIMFĘ CZY KIM ONA TAM BYŁA, PRAWDA?
-Niejako pamiętam.
ZNAKOMICIE. MOŻEMY TO POWTÓRZYĆ. JEMU TEŻ SIĘ GRA NIE SPODOBAŁA, ALE WTEDY I CZASY BYŁY CIĘŻSZE.
-Ja tam nie wiem…
CO TAM PAN MRUCZY?
-Nic ważnego, proszę mówić dalej.
ON, ZDAJE SIĘ, MIAŁ WYPROWADZIĆ UKOCHANĄ Z PODZIEMI W SPOSÓB, KTÓRY KONTAKTU WZROKOWEGO NIE OBEJMUJE, TO ZNACZY: MIAŁ IŚĆ PRZED SIEBIE NIE ODWRACAJĄC SIĘ I NIE SPOGLĄDAJĄC NA PODĄŻAJĄCĄ ZA NIM ÓWCZESNĄ JEGO MARTWĄ ŻONĄ.
-Odwrócił się, prawda?
Śmierć skinął powoli głową.
ODWRÓCIŁ, ALE NIE WSZYSCY SĄ WIECZNIE NIENASYCONYMI POSTACIAMI Z MITOLOGII O ILORACIE INTELIGENCJI TROLLA NA STERYDACH. CHYBA.
Severus pokiwał głową i dumnie wypiął pierś. Jego twarz była tak blada, że zdawała się jarzyć w ciemności bardziej niż oczodoły kostuchy.
-Więc, zaczynamy?
Śmierć wskazał Snape’owi przejście. Kościsty palec wyraźnie dał mu do zrozumienia, że drugiej szansy nie będzie. Czarodziej szybko skierował się do wyjścia z podziemi i zacisnął pięści. Może jednak wszyscy jesteśmy wiecznie nienasyconymi postaciami z mitologii o ilorazie inteligencji trolla na sterydach. Nie można jednak dyskryminować osób aseksualnych[2], postaci z legend arturiańskich i tych o ilorazie inteligencji trolla, ale nienapakowanego sterydami.
Snape słyszał kroki za sobą i było to w pewien sposób kojące. Właściwie zawsze zastanawiał się dlaczego niby ta postać z mitologii, wyprowadzająca ukochaną z podziemi z nią nie rozmawiała. Przecież nikt nie powiedział, że to niedozwolone. Postanowił to sprawdzić, a co tam!
-Hermiona?
-Spróbuj się obejrzeć, to cię napoję jakąś trucizną, kiedy będziesz spał.
-Taką to wdzięczność się okazuje.
-Co tam mruczysz pod nosem?
-Nic, kochanie.
-Masz gorączkę?
-Nie wyczuwasz ironii?
Hermiona zamilkła. Severus patrzył przed siebie. Wydało mu się to nawet romantyczne. Coś w stylu Albusa. Tak, Albus na pewno by to pochwalił. Otoczenie nie było zachęcające. Panowała wręcz nieprzenikniona ciemność i Snape sam nie miał pojęcia czy idzie w dobrą stronę, ale jednak miejsce posiadało klimat. Kilka świec i można wieczność spędzać.
-Daleko jeszcze?
Czarodziej westchnął.
-A jak myślisz?
-Jakbym wiedziała, to bym cię nie pytała.
-Myślę, że i tak byś spytała.
-Może i tak.- zgodziła się Hermiona.
Znowu zapadła cisza. W odróżnieniu od tej, jaka zapanowała wcześniej między Severusem a Śmiercią ta była z rodzaju tych lekkich i błogich, która otulała w ciepłą noc i koiła do snu.
-Nudzę się.- wyznała Gryfonka. 
-Rozkapryszone dziecko.
-Słucham?
-Zastanawiałem się jaką trucizną byś mnie zabiła.
-Och, bądź pewien, że znalazłabym coś oryginalnego specjalnie dla ciebie.
Snape skinął głową. Jak dotąd nie poczuł pragnienia by spojrzeć na ukochaną. Już wiedział dlaczego tamten się obejrzał. Cisza go nęciła. A przy paplaninie Hermiony Severus wolał prędzej zatkać uszy, zamknąć oczy i czmychnąć do lochów zaraz po wydostaniu jej z podziemi. 
-Czy to nie romantyczne?- zapytał by podtrzymać rozmowę i pogłębić chęć nie oglądania się za siebie.
-Co?
-Najpierw oczekuje, że będę pisał wiersze i grał w lochach na gitarze, a teraz nawet nie wie o co chodzi. Zrozum tu taką.
-Masz niemiły zwyczaj mamrotania pod nosem, wiesz?
-Wiem, kochanie.
-Musisz się go pozbyć, wiesz?
-Tak, kochanie.
-Nie zauważyłeś tego wcześniej?
-Nie, kochanie.
-W każdym razie trzeba coś z tym zrobić.
-Tak, kochanie.
Hermiona zamilkła lekko zdziwiona uległością na ogół temperamentnego mężczyzny. Severus był zbiorowiskiem oksymoronów i sprzeczności. Poza swoimi wadami miał wiele przydatnych umiejętności i talentów.[3]
Nie zaczynała nowej rozmowy. I tak skończyłoby się na kłótni, a tylko rękoczynów brakowało w sytuacji, kiedy chodziło o jej życie i jego zdrowie psychiczne.
-Widzę światło.
-Mówiłam, żebyś nie pił Ognistej przed wyprawą do podziemi.
-Jak stąd wyjdziemy, to cię uduszę, kobieto.
-Odwróć się i będziesz miał kłopot z głowy.
-Nie.
-Dlaczego?
-Skoro mam cię ukatrupić, to na pewno nie w tak delikatny sposób.
Hermiona pokiwała ze zrozumieniem głową, choć on nie mógł tego zobaczyć. Podążała za jego wysoką, kruczą sylwetką i rzeczywiście – gdzieś w oddali dojrzała nikły blask. Powiększał się z każdą chwilą, zbliżali się do niego, a w zaistniałej sytuacji raczej nie mogło być to to światełko w tunelu, o którym myślała. Raczej, bo od pewnego czasu zaczęła dawać wiarę różnym niesamowitym rzeczom.
-Nie odwracaj się.
-Znasz termin w psychologii, mówiący o zakazanym owocu i logice odwróconej psychologii?
-Ty się nie mieścisz w żadnych ramach psychologii, kochany.
-Jaki masz słodki głosik.- rzekł Severus z przekąsem.
Hermiona nie odpowiedziała. Może i lepiej. Światło powiększało się, rozpraszało ciemność. Po chwili jasne było, że jest to światło dzienne. Jakiś dziwny mechanizm otworzył przejście. Mechanizm. Tak, widzieli pewne sznury w ciemności. Nie wszystko w podziemiach musi być napędzane magią. Magię należy w dzisiejszych czasach oszczędzać. Wszystko należy w dzisiejszych czasach oszczędzać.
Severus wyszedł na świeże powietrze i – tak, dla pewności – ruszył do pobliskiego lasu. Zniknął między drzewami i usłyszał tylko przeciągłe przekleństwo oraz słowa wypowiedziane słodkim głosikiem. „Kretyn”. Uśmiechnął się złośliwie pod nosem, a potem spokojnie odwrócił i stanął na palcach by za gęstymi pniami drzew dojrzeć odległą sylwetkę Hermiony. Przez chwilę wydawało mu się, że zrobił już i tak za dużo, i że można ją tutaj zostawić samej sobie, ale potem przypomniał sobie o pełnej półce z różnymi truciznami, która znajdowała się w lochach, a do której ona miała pełny, swobodny dostęp. Powłócząc nogami wrócił na otwartą przestrzeń i spojrzał w twarz ukochanej.
-Więc?- zapytał, podchodząc bliżej.
-Więc?- zmarszczyła brwi.-Co takiego?
-Słyszałem, że uratowane z rąk śmierci dziewczęta rzucają się swoim wybawcom na szyje i zapewniają im zabawę przez najbliższe tygodnie.
-Od kogo to usłyszałeś?
Severus chrząknął i wpatrzył się w swoje czarne buty.
-Od Dumbledore’a.
-Od Dumbledore’a?
Pokiwał smętnie głową i już więcej nie zagadywał o nic.
E-KHEM.
-Słucham?- Hermiona odwróciła się i spojrzała prosto w czarne oczodoły.
TO BY BYŁO NA TYLE, ALE CHCIAŁEM OFICJALNIE ZAKOŃCZYĆ.
-To wszystko?- spytał z niedowierzaniem Severus.
ZNOWU PAN JAKICHŚ FAJERWERKÓW OCZEKIWAŁ?
-Ja…- mówienie uniemożliwiła mu natarczywa dłoń Hermiony.
-Och, on plecie bzdury. Jak zawsze.
Uśmiechnęła się.
A, WIĘC… DO WIDZENIA.
-Do zobaczenia.
OCH, TAK.
-Mhm.- mówił Severus przez rękę Hermiony.
A. CZY MÓGŁBYM PANA NA CHWILĘ PROSIĆ?
Hermiona puściła Severusa i ten, razem ze Śmiercią, odszedł na bok. Widział jak Gryfonka przysuwa się do nich i stara się podsłuchać o czym rozmawiają.
TAK WŁAŚCIWIE, TO DOBRZE, ŻE JĄ PAN ZABRAŁ. BYŁA DOŚĆ… GADATLIWA.
-A, ja właśnie w tej sprawie. Wie pan, przemyślałem to sobie i… nie chciałby jej pan może z powrotem?
NIE MA TAK ŁATWO. BYŁO SIĘ WCZEŚNIEJ DOBRZE ZASTANOWIĆ.
-No, to trudno. W każdym razie miło było pana poznać.
JESZCZE SIĘ SPOTKAMY.
-Oczywiście.
DO WIDZENIA.
Severus skinął głową. Złapał Hermionę za ramię i odciągnął ją na ścieżkę prowadzącą do zamku. W chwili kulminacyjnej rozmowy niemalże wchodziła Śmierci na głowę, chcąc podsłuchać jak najwięcej z ich konwersacji.
-Ja? Gadatliwa?!
-Cicho.
-Och.
Śmierć patrzył za nimi jeszcze przez chwilę. Pocieszna parka. Wolał ich niż tamtego, co to przyszedł po tą rudą. Ruda. Przyjść do podziemi po rudą. I do tego nimfa. Szczyt głupoty. Śmierć nigdy nie był zakochany i coraz częściej sądził, że to wielkie szczęście. Skinął powoli głową, kiedy Hermiona w odpowiedzi na mocny uścisk ręki Severusa, która trzymała jej ramię, zamachnęła się i uderzyła ukochanego w twarz. Charakterystyczny dźwięk sprawił, że ptaki poodlatywały z koron drzew.
Potem Śmierć rozpłynął się i wrócił do swoich rutynowych obowiązków. Właściwie „rozpłynął” to złe określenie. Ale wiecie o co chodzi, Śmierć ma naturalny talent do nagłego znikania i pojawiania się.  





[1] Właściwie przypominało jego lochy we wszystkim, ale Severus w życiu by się do tego nie przyznał. Był niezwykle wytrwały w uważaniu lochów za najprzytulniejsze miejsce na ziemi, podczas gdy wszystkie inne miały być stęchłe, zapadłe i co tam się jeszcze z dziurami pełnymi szczurów kojarzy. Niezbędna była to operacja, gdyż miała przekonać Hermionę do stałego zamieszkania w lochach. Gryfonka nie wykazywała takiego entuzjazmu w kwestii czarnych murów i wilgoci jak jej niedoszły partner.
[2] Jeśli takowe istnieją.
[3] Hermiona nie miała pojęcia, gdzie się tego wszystkiego nauczył, choć czasami podejrzewała liczne ciemne praktyki Bellatrix. W każdym razie – Hermiona nie chowała urazy. Wręcz przeciwnie. 

___________________________________________________________
Zdecydowanie za dużo Pratchetta. Głównie. W każdym razie komunikuję, iż inspirowane było to po części twórczością pana Pratchetta. Mam dziwne poczucie humoru, ostrzegam. Miało być zabawnie, wyszło jak zawsze. Akcja zerowa, trudno. Mimo to, nie popadajmy w rozpacz, przynajmniej jest coś nowego :') Jej. Entuzjazm się ze mnie wylewa :") 
Nie, teraz szczerze. Jestem w trakcie długotrwałego procesu wymyślania nowego rozdziału na bloga. To jeszcze trochę potrwa, ale coś się kiedyś pojawi. Chyba. To, tak na marginesie, jeśli ktoś w ogóle o to dba. 
Mieliście okazję - jeśli ktoś w ogóle zaglądał tutaj ostatnio - paść ofiarą mojego gustu muzycznego. Zmieniam playlistę tak co jakiś czas, takie życie :// 

piątek, 7 lutego 2014

Pustka

Dawno, dawno temu Always prosiła mnie o coś wzruszającego. Napadło mnie coś dziwnego - mianowicie - i powstało to coś. 






Hermiona od dłuższego czasu miała niejasne – sama nie wiedziała czy złe – przeczucia, a ponadto poczucie jakiejś pustki i wiecznego nienasycenia. Nie objawiało się to jakoś nagle, towarzyszyło jej cały czas, niezmiennie drażniło ją wrażenie, że czegoś jej brakuje, że jej życie pozostaje puste. Och, miała książki. Miała przyjaciół. Miała profesor McGonagall, która pokładała w niej wielkie nadzieje. Miała numerologię i mugoloznawstwo. Miała swoje zajęcia, przyzwyczajenia, plany i marzenia. Dlaczego więc w środku czuła się tak wybrakowana?
Pustka początkowo nie doskwierała jej tak bardzo. Mogła normalnie funkcjonować i spychać dręczące myśli na margines swojego potężnego umysłu. Nauka pochłaniała ją, zbliżające się niebezpieczeństwo ze strony Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać niepokoiło. Nie miała czasu na jakieś problemy egzystencjalne i wyimaginowaną rozpacz. Była „mózgiem” Świętej Trójcy i coraz częściej starała się przygotowywać do poszukiwania rzekomych horkruksów. Chłopcy mogli sobie prowadzić jak na razie sielankowe życie, grać w quidditcha i niczym się nie przejmować, ale ona nie potrafiła. Chciała to przetrwać.
Z czasem jednak Hermiona coraz bardziej czuła się osamotniona. Spędzała wolny czas we własnym dormitorium, czytając lub po prostu leżąc bez ruchu na szerokim łóżku, charakterystycznym dla wystroju wieży Gryfonów. Zaczęła źle znosić wszelkie światło, pustka rozrywała ją od środka. Nie płakała dotąd jednak. Nie miała nad czym rozpaczać.
Nie płakała do pewnej nocy, kiedy to obudziła się z krzykiem zamarłym na ustach. Sen, jaki jej się przyśnił był niejasny, z pewnością dziwny, na pierwszy rzut oka kompletnie nieskładny, a jednak wywołał w niej tak głębokie uczucia, że załkała gorzko, nienawidząc siebie, nie wiadomo dlaczego.
Co najśmieszniejsze; następnego dnia już nie pamiętała owego snu. Widziała jakieś niewyraźne obrazy, wszechobecną czerń, jakieś niewytłumaczalne ciepło, a nawet gorąco, zaraz potem zimno. Wszystko było ze sobą zmieszane i jak bardzo starała się sobie przypomnieć konkretną ideę snu – nie potrafiła. Niekiedy sny nie posiadają idei. Ten na pewno taką posiadał. Przynajmniej tak jej się wydawało.
Pomimo ulotności snu, wywarł na niej duże wrażenie. Próbowała odtworzyć go jeszcze wiele razy, nieraz uciekając się do małych zaklęć, ale nic nie pomagało. Jakby sen był szkodliwą wizją pokazaną jej, a potem szybko skradzioną. I naprawdę czuła się okradziona.
Po właśnie tamtej nocy uczucie pustki pogłębiło się. Wystąpiły u niej jakieś dziwne wahania nastrojów. W jednej chwili śmiała się z chłopakami w pokoju wspólnym, a w drugiej przechodziła do swojej sypialni i wybuchała płaczem.
Najgorsza pozostawała niemoc. Przecież nawet nie wiedziała skąd ten niedosyt się brał, jakże więc miała sobie z nim poradzić?
Niekiedy czuła, że w środku jest jak lustro, które powoli, z każdym krokiem pęka.
Raz Lavender postawiła ją przed sobą, obejrzała dokładnie i stwierdziła lekceważąco:
-Znajdziesz sobie kogoś, to ci przejdzie!
Wszyscy lekceważyli jej uczucia. Nikt nie wiedział jak bardzo bolało ją to, że nawet nie wiedziała dlaczego czuje się tak, a nie inaczej. Patrzyli na nią, kiwali głowami i stwierdzali tak samo jak Lavender – że jej przejdzie. Nic jednak nie pomagało. Hermiona stała się uciążliwa w kontaktach, odwrócono się od niej, gdy przestała być użyteczna. Chłopcy nie potrafili jej pocieszyć, nie przejmowali się też nią bardziej niż inni.
Lavender i reszta zorganizowały jej jakiegoś Krukona, który miał wybrać się z nią na spacer. Nawet nie znała jego imienia. Nie chciała go jednak urazić. Był mądry i starał się, Hermiona musiała się mu podobać. Po spotkaniu skarciła siebie samą za niewdzięczność – nie słuchała go nawet. Jej myśli zajmowało coś innego. Nadal jednak nie miała pojęcia co.
Wróciwszy ze spaceru położyła się do łóżka i wpatrując się w głęboką ciemność szepnęła:
-Może naprawdę kogoś potrzebuję?
W niemym otępieniu zamknęła oczy i zasnęła. Tajemniczy sen nie wrócił, przyśniło jej się jednak coś innego.
I zapomniała, co to było zaraz po przebudzeniu. Przeklinała długo, nienawidząc siebie.
Wraz z niedosytem rosło jej otępienie na wszystko. Już nawet książki jej nie zajmowały, co zainteresowało nawet profesor McGonagall. Hermiona nie była już Hermioną – była cieniem Hermiony, wyblakłą plamą na tle innych uczniów Hogwartu.
Apatia zdecydowanie nie przydała jej się podczas nagłego wtargnięcia Śmierciożerców na teren Hogwartu. Nad szkołą od dawna wisiały czarne chmury, teraz jednak skumulowały się i dumnie okalały Mroczny Znak, wypalony na niebie przez jednego z wiernych Voldemortowi.
Sami Śmierciożercy demolowali zamek, wywołując ogólne zamieszanie i panikę. Nauczyciele starali się opanować sytuację, starsi, roztropniejsi uczniowie asystowali im, mury kruszyły się, kurz przesłaniał widok. Wieża Gryfonów zaczęła się niebezpiecznie chwiać.
A Hermionie było wszystko jedno. Pustka do tego stopnia wykończyła ją, że przeszła korytarzem, nie uchylając się od złowrogich zaklęć, a wręcz nachylając w ich stronę. Dręczył ją palący ból gardła – zapewne od wszechobecnego pyłu i obecności czarnej magii – doskwierała niemoc, nawet różdżki nie wyciągnęła.
Podniosła głowę i zagryzła dolną wargę aż do krwi. Brunatna strużka spłynęła powoli po jej podbródku, drażniąc ją. Hermiona miała ochotę rozerwać się na strzępy własnymi rękami. Chciała krzyknąć do jakiegoś pobliskiego Śmierciożercy, że zasługuje na tortury i chętnie na nie przyzwoli. Czuła wstręt do samej siebie. Okropny, porażający wstręt.
Kilka łez potoczyło się po jej zakurzonych, brudnych policzkach. Do cholery jasnej, czy ktoś mnie w końcu zabije?, mruczała w duchu. Zdawała sobie sprawę z własnej bezużyteczności. Była jedną z lepszych czarownic w zamku i pomagając swoim mogła wiele zdziałać. Ale nie potrafiła się nawet ruszyć.
Dotkliwy ból przeszywał jej ciało. Nie był to ból fizyczny. Nie był też bólem psychicznym. To było coś zupełnie nowego, coś w niej, coś tak dokuczliwego, że jak najszybciej pragnęła umrzeć.
Jej życzenie spełniłoby się, gdyby nie on. W pewnej chwili świsnęło w jej stronę potężne zaklęcie, zielony promień magii wił się w powietrzu i była pewna, że niebawem umrze. Poczuła uderzenie i upadła na ziemię. Ze zdziwieniem otworzyła oczy. Nie trafiło jej mordercze, nienawistne zaklęcie. Za to coś przygniatało jej nogi. Podniosła się powoli i wygrzebała spod nieruchomego ciała.
Uklęknęła przy twarzy swojego niedoszłego wybawiciela. Z zaciekawieniem dziecka przesunęła palcami po gładkiej, intensywnie bladej skórze. Odgarnęła niesforny kosmyk czarnych włosów. Czarne oczy pozostawały otwarte i boleśnie puste. Puste. Puste jak ona. Teraz naprawdę była pusta, a ból, który czuła wcześniej nie mógł równać się z bólem, który odczuwała teraz.
Utraciła coś zanim zdążyła to poznać.
-To ciebie potrzebowałam.- szepnęła niedowierzając.-Właśnie ciebie.
Z oczyma pełnymi łez przytuliła się do czarnej szaty czarodzieja. Pachniał zimnem. Tak, właśnie zimnem, ale to zimno wydało jej się najlepszym zapachem na świecie, najbardziej kojącym. Momentalnie wróciły do niej wszystkie sny. Ścisnęła rozpaczliwie materiał ubrania i załkała gorzko.
Jak świst uderzającego miecza uderzyło kolejne zaklęcie. Och. Nigdy wcześniej na to nie wpadła. Zaklęcia to takie miecze czarodziei. Zamknęła oczy, opadając na nieszczęsnego wybawcę. Nie wiedziała, co dalej. Być może umarła.      

_________________________________________________________
Teraz to czytając mam taką niezidentyfikowaną minę, typu: "Salazarze, co." Coś mnie naprawdę musiało napaść, skoro napisałam coś takiego. Dla mnie nie jest wzruszające, nie wiem jak dla innych. Właściwie to chodziło mi tylko o to, żeby ktoś czytając to miał niedosyt podobny Hermionie. To brzmi jakbym była jakimś sadystą. I zrobiłam z Hermiony apatyczną idiotkę, jej. Wybaczcie mi.   
Muszę się postarać o jakiś nowy wygląd bloga, a tak mi się nie chce. ;w;